Angelika Helwig

Szczęśliwa podróż Ignacego

Kościół dominikanów we Lwowie - dzisiaj kościół Polaków Fot. Maciej Szczepańczyk/Wikimedia Kościół dominikanów we Lwowie - dzisiaj kościół Polaków
Angelika Helwig

Modliłem się, żeby nie skrzywdził nas żaden Niemiec, moje modlitwy były wysłuchiwane do 24 grudnia 1943 roku.

Dzieciństwo to najważniejszy okres w życiu każdego człowieka, to właśnie wtedy możemy rozkoszować się beztroską, a każdy dzień traktować jako „narodziny na nowo”, bez ciężaru dnia wczorajszego. Życie w obawie, że będziemy zmuszeni do postawienia sobie pytania: „Czy w tym miesiącu będziemy mieli co włożyć do garnka?” dla nas nie istnieją. Sprawy naprawdę istotne są zbyt odległe, by je dostrzec. Nie myślimy o konsekwencjach, jakie niosą za sobą niektóre zachowania - robimy to, co podpowiada nam nasze małe, niedoświadczone serce. Jednak ja, Ignacy Borowski, nigdy nie poznałem życia w ten właśnie sposób.

Po raz pierwszy o II wojnie światowej dowiedziałem się, gdy miałem zaledwie pięć lat. Cała ta sytuacja miała miejsce w 1939 roku. Siedziałem wtedy przy stole, układając nowe, kolorowe i drewniane klocki, które otrzymałem w prezencie od mojej ciotki - Marii Dobraczyńskiej, która naprawdę rzadko nas odwiedzała w Lwowie, na Ukrainie, do którego przenieśliśmy się, gdy liczyłem sobie jedynie dwa lata. Była kobietą o delikatnych rysach twarzy, głębokich i błękitnych niczym wiosenne niebo oczach, ale najbardziej charakterystyczną dla niej rzeczą był szeroki uśmiech, którym zarażała każdego, kto tylko na nią spojrzał.

Była naprawdę piękna, gdy kąciki ust unosiła ku górze, a powieki lekko przymykała. Dlatego moje zdziwienie było zbyt duże, gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy w życiu tak załamaną, pogrążoną w bólu. Wraz z matką, Heleną Borowską-Dobraczyńską, trzymały się za dłonie, wylewając morze łez. Myślałem wtedy, że to moja wina, że to przez rozwalające się po całej podłodze zabawki, które miałem posprzątać, lecz nadal tego nie zrobiłem.

- Nie, synku, to nie jest Twoja wina... Posłuchaj, synku, czeka nas teraz trudny czas... Czeka nas wojna... - szepnęła, nadal cicho szlochając. Mimo tych słów, które odrobinę mnie przestraszyły, nie rozumiałem, czym jest wojna i dlaczego samo to słowo wywoływało tak duże poruszenie wśród dorosłych, lecz nie dopytywałem, nie chciałem jeszcze bardziej pogrążać mamy w smutku i napełniać ją dodatkową goryczą.

W domu nigdy nie brakowało jedzenia, zawsze chodziłem najedzony, ładnie ubrany, a przede wszystkim szczęśliwy. W dniu, w którym przyszła wiadomość o czekającym nas konflikcie zbrojnym, wszystko uległo drastycznej zmianie. Mama nie była radosna jak wcześniej, chociaż starała się jak tylko mogła, bym nie dostrzegł tej przemiany, jaka nastąpiła zarówno w niej, jak i w ojcu, Stefanie Borowskim. Rodzice zbyt często na siebie krzyczeli. Tata próbował uspokajać mamę, jak tylko mógł, ale to nic nie pomagało, gdyż ta popadała w coraz większą rozpacz.

To, co wydarzyło się później, przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Spodziewałem się, że będzie ciężko, ale nie domyślałem się, że całe nasze życie zmieni się w koszmar. W czerwcu 1941 roku Ukraina została zaatakowana przez Nie-mcy, rozpoczęła się okupacja miasta przez III Rzeszę a z nią pogromy lwowskie, które polegały na unicestwieniu prześladowanych Żydów. Miałem wtedy siedem lat i rozumiałem zdecydowanie więcej, niż rozumiałem dwa lata wcześniej. Wiedziałem doskonale, co oznacza „unicestwienie” i zdecydowanie nie było to nic dobrego. Jedno zdarzenie szczególnie zapadło mi w pamięć - mama zabroniła mi podchodzić do okna, jednak byłem zbyt ciekawy tego, co dzieje się po drugiej stronie. Ignorując zakazy, podbiegłem do parapetu, przysuwając taboret, gdyż byłem za niski, by cokolwiek zobaczyć. Gdybym tylko posłuchał wtedy matki, nie ujrzałbym małej dziewczynki, okładanej potężnymi, metalowymi prętami. Nie byłem w stanie poruszyć się, choć o milimetr, moje ciało zastygło, chyba nawet nie byłem zdolny do mrugnięć. Obserwowałem umierające z powodu obrażeń dziecko, nie mogąc nic zrobić. Nie ruszała się. Gdy dwóch mężczyzn w mundurach odeszło, miałem nadzieję, że wstanie, że ucieknie daleko stąd, lecz tak się nie stało. Do końca dnia nie odezwałem się nawet słowem.

Dni mijały w zaskakująco szybkim tempie, śmierć otaczała nas z każdej strony. Pobudki, które miały miejsce późno w nocy były już codziennością - zazwyczaj były to krzyki mrożące krew w żyłach, odgłosy wybuchów i strzelaniny. Modliłem się, by nasza rodzina była bezpieczna, by tata wracał do domu, a mama siedziała ze mną i wyczekiwała go niecierpliwie. Gdy słyszałem odgłos otwieranych drzwi, błagałem w duchu, by był to mój ojciec, a nie Niemiec, chcący nas „unicestwić”. Moje prośby były wysłuchiwane do 24 grudnia 1943 - nie usłyszałem tamtej nocy skrzypiącej klamki.

Pamiętam, jakby to było wczoraj - moja matka z szaleństwem wypisanym na twarzy błagała, bym zszedł do piwnicy.

- Synku, Ignaś... Ignasiu mój najdroższy... Tatuś prawdopodobnie się zgubił, więc pójdę go poszukać. Ty, Ignuś, schowaj się w piwnicy, schowaj się za kredensem, schowaj się i nie ruszaj, wrócę z tatusiem i zapukamy trzy razy, jeśli nie usłyszysz trzech puknięć, nie waż się odezwać chociaż słówkiem i zostań na miejscu. Bądź cichutko, jak mysz pod miotłą... Kocham Cię, Ignuś. - Rzekła, po czym mocno mnie uścisnęła, tak mocno, jak gdyby miałby to być ostatni uścisk, jaki mi podaruje. Posłuchałem jej i już po chwili chowałem się za meblem, uciekając w świat wyobraźni. Później po prostu zasnąłem. Obudziłem się, ale nie miałem pojęcia, ile przespałem, w piwnicy było bardzo ciemno, a wyjść nie mogłem. I wtedy usłyszałem dźwięk otwieranych drzwi do podziemnego pomieszczenia, w którym aktualnie się znajdowałem. Kroki były bardzo powolne, ostrożne. Usłyszałem znajomy szept. Zaryzykowałem - wyjrzałem zza komody i ujrzałem ojca. Nikt nie potrafiłby opisać mojej radości, jaką czułem w momencie, gdy padłem mu w ramiona.

- Przepraszam Ignaś, spóźniłem się... Ignaś, gdzie jest mama? - nie potrafiłem mu dokładnie powiedzieć.

- Mama poszła po Ciebie - szepnąłem. - Poszła Cię szukać.

To był ostatni raz, gdy widziałem Helenę Borowską - moją matkę.

Wojna się skończyła, lecz moje cierpienie nie ustało nawet na sekundę. Każdy kolejny dzień bez pouczeń, ciepłych słów i troski mamy był co raz cięższy nie tylko dla mnie, ale również dla ojca, na którego spadła opieka nad domem i moje wychowanie, kiedy sam musiał również pracować w fabryce. Zapadła decyzja - opuszczamy Lwów.

- Zobaczysz, wszystko się ułoży, pojedziemy do cioci, do cioci Marysi, do Polski - wyrzucał z siebie przepełniony podekscytowaniem. - Zaczniemy wszystko na nowo... Dostałem... Na szczęście dostałem odpowiedź. Ona żyje.

I rzeczywiście, jak postanowił - tak się stało. Zabraliśmy jedynie najpotrzebniejsze rzeczy, resztę po prostu zostawiliśmy.

To miała być pierwsza podróż pociągiem w moim życiu, lecz nie wspominam jej zbyt dobrze. Miałem wrażenie, jakbyśmy jechali co najmniej rok, jazda ciągnęła się w nieskończoność. Nie tylko ja byłem wykończony, również mój ojciec był zmęczony nie tylko fizycznie, ale także psychicznie. Jakiś czas później zaczął się skarżyć na silne kaszle i bóle w klatce piersiowej, gorączka nie dawała mu spokoju.

- Panie, to na pewno gruźlica! Gruźlica jak nic, niech pan ino do lekarza pędem... Gdy tylko dotrzemy na miejsce... - Mruknął niski, przy kości pasażer naszego pociągu. Był to starszy mężczyzna, otulający się swoim cienkim swetrem. Panowała surowa zima, niemożliwym było, aby ten człowiek nie umierał z zimna. Nie wiem, dlaczego to zrobiłem, ale ściągnąłem z siebie szalik, czapkę i rękawiczki, po czym oddałem to wszystko. Siwy starzec nie odezwał się słowem, jedyne co zrobił, to chwycił mnie za dłoń i rozpłakał się.

Dotarliśmy do Trzebnicy. Polska była dla mnie terenem kompletnie obcym. Co prawda urodziłem się tutaj, lecz byłem zbyt mały, by cokolwiek zapamiętać z tego okresu czasu. Jednak poczułem, że to jest to, że to jest mój jedyny, prawdziwy dom, z którego nie chcę za żadne skarby wracać.

Na nasz widok moja ciocia podskoczyła, całując nas w każdy policzek po tysiąc razy. Mieszkała sama, więc nie miała nic przeciwko, by nas ugościć na dłuższy czas, zwłaszcza, że zostaliśmy sami, bez kobiety naszego życia.

- Ignaś, będziesz musiał iść do szkoły.

Zapomniałem, co to słowo oznacza. Do szkoły chodziłem zaledwie dwa lata, późniejsze warunki mi na to nie pozwalały - nauczyciele zostali zwolnieni, panował chaos, który uniemożliwił dalszej edukacji. Z jednej strony cieszyłem się, operowałem językiem polskim bardzo dobrze, więc nie miałbym problemów z dogadaniem się, znalezieniem przyjaciół. Tak naprawdę zawsze byłem sam, bez żadnego towarzysza, któremu mógłbym się zwierzać z najskrytszych tajemnic.

- Stefan, niepokoi mnie ten kaszel! I gorączka, już od początku zauważyłam te rumiane poliki! Jak najszybciej trzeba udać się do lekarza, jak najszybciej...

Tak też uczyniliśmy. I kiedy już myśleliśmy, że to koniec koszmaru, w którym do tej pory żyliśmy, okazało się, że tata ma gruźlicę. W tamtych czasach gruźlica była wyrokiem. Ciocia się rozpłakała, a ja nie chciałem wierzyć. Prośby i błagania Boga o zdrowie dla ojca zostały wysłuchane - po jakimś czasie tata wrócił do formy.

Lata mijały, ja rosłem jak na drożdżach - skończyłem 18 lat. Byłem więc dorosły i miałem prawo decydować o swoim życiu samodzielnie. Widziałem, w jaki sposób tata patrzy na ciocię i w jaki sposób ona patrzy na niego. Postanowiłem pozostawić ich samym sobie, a sam udałem się do Głogowa, miasta, z którym wiązałem swoją przyszłość. W 1952 roku skończyłem szkołę. Wynająłem małe, obskurne i najtańsze mieszkanie, ponieważ jedynie na to było mnie w tamtej chwili stać. Jeszcze w Trzebnicy dorabiałem sobie jako gazeciarz, w wolnych chwilach łapałem się każdej pracy, która była w zasięgu mojej dłoni. Zarobiłem w ciągu tych lat wystarczająco dużo, by rozpocząć życie na własny rachunek.

W nowym miejscu odnalazłem się zadziwiająco szybko. Miasto było zniszczone, ale nie przeszkadzało mi to w normalnym funkcjonowaniu. Poznałem wielu przyjaciół, a także ją - Zofię Cichocką, moją przyszłą, najdroższą żonę, która podarowała mi dwójkę wspaniałych dzieci, Helenkę i Hanię. Po tylu tragediach, które mnie spotkały, nigdy nie sądziłem, że odnajdę szczęście, a raczej trzy szczęścia, dla których będę chciał żyć jak najdłużej. Wyjazd ze Lwowa był najlepszą decyzją, jaką razem z ojcem mogliśmy podjąć w tamtej chwili. Nasza migracja była ciężka, jednak jej skutkiem było rozpoczęcie naszego życia na nowo.

Autorka jest uczennicą Gimnazjum nr 1 w Głogowie im. Dzieci Głogowskich w Głogowie.

Angelika Helwig

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.