Święty żar wciąż w grillach płonie

Czytaj dalej
Krzysztof Szubzda

Święty żar wciąż w grillach płonie

Krzysztof Szubzda

Sikając pod wiatr. Felieton Krzysztofa Szubzdy

Grill zadomowił się już w polskiej tradycji bardziej niż postrzyżyny czy noc świętojańska. Widziałem rankingi, w których grillowanie znalazło się na trzecim miejscu w kategorii „Najważniejsze zdobycze cywilizacyjne ostatniego ćwierćwiecza”. Grill przegrał tylko z możliwością zakładania własnych film i swobodnego poruszania się po Europie. Swoją drogą grill symbolizuje w pewien sposób wszystkie te pozostałe zdobycze. Jest przecież symbolem wolności przemieszczania się. Możemy rozpalić go gdziekolwiek jesteśmy. Jest symbolem przedsiębiorczości i niezależności. Nie kupujemy już kiełbaski z rusztu na straganie, ale sami od początku do końca przeprowadzamy cykl produkcyjny dowolnie wybranego mięsa. Z dumą wychodzimy w plener, by pokazać naszą wolność, operatywność i niezależność. I tak jak niegdyś ogniska na wzgórzach dawały znak sąsiednim osadom o zagrożeniu lub święcie, tak dziś płonącym grillem dajemy znać z ogródków, plaż i balkonów, że nam się udało. Sukces płonie, kopci się i dymi. Radujmy się bracia! Już nie zapychamy się jak praojce wałówką i suchym prowiantem, mamy tłusto, suto i po swojemu i to nawet plenerze.

Pierwsze szczypce gra w tym obrzędzie ojciec rodziny, czyli Główny Grillujący. To on, jak dawny jaskiniowiec, potem szaman, kapłan, średniowieczny alchemik, a dalej awanturnik, konkwistador, kowboj i romantyczny buntownik znów musi ujarzmiać ogień, posługiwać się niebezpiecznymi przyrządami. Jest więc element grozy, ale też element pierwotności: trzask ognia, zapach surowego mięso, kapiący tłuszcz. Tak bardzo tego potrzebujemy w świecie, gdzie ze wszystkiego wyręczają nas automaty, czujniki i aplikacje. Chcemy znów poczuć zew natury. Wspólny posiłek staje się ponownie aktywującym zmysły obrzędem. Tych emocji nie dostarczała nam zamówiona przez telefon pizza czy burger w pudełku odebrany w drive-barze.

Przed wiekami to właśnie ujarzmienie ognia i smażenie mięsa nas uczłowieczyło. Dziś znów wracamy w plener i do ognia, żeby się uratować przed odczłowieczającą industrializacją. Przed wiekami ogień połączył nas we wspólnoty. To samo robi dziś ogień grilla. W blokach i willach jedliśmy z najbliższą rodziną, często sami. Przy grillu mamy odruch poszerzania kręgu. Znów odnajdujemy radość w tradycyjnym podziale prac. Facet przy kuchence gazowej, a nawet przy piekarniku czuje się zwykle upokorzony, przy plenerowym rożnie - wręcz przeciwnie. Dziś uzbrojony w szczypce ze stali nierdzewnej z uchwytem z litego drewna bukowego, uzbrojony w różne lance, piki, włócznie, trójzęby i różnej formuły szpatuły znów walczy z żywiołem, by nakarmić rodzinę. Znów może pozaklinać ogień, popisać się brawurą, męstwem i znawstwem natury żywiołu.

Gospodyni może znów popisać się zaradnością i zbieractwem. Samych sosów mamy przecież miliony: musztardowy, beszamelowy, tzatziki, sos tysiąca wysp. Poza sosami mamy tysiące dresingów, dipów, czyli gęstszych i rzadszych rzeczy, w których wreszcie możemy się wynurzać, wytarzać i usmarować, a roztropna gospodyni może się przyczynić do tego sukcesu dobrze skompletowanym zestawem pojemników i pojemniczków próżniowych.

Przy grillu jest też miejsce dla innych archetypicznych funkcji. Może uaktywnić się Grillowy Filozof tak zwany Platon Spod Rusztu, który wygłasza niezawodnie głębokie myśli w stylu: Jak się rozpali, to już się będzie palić. Pół-urzeczone pół-zatroskane westalki, gotowe służyć troską i salaterką patrzą z trwogą w brykiet i wspominają dawne, minione rozpałki. Chwile napięcia rozbrajają psyknięcia puszek z piwem. To uaktywnia się Strażnik Sześciopaku.

Kiedy już się rozpali, Gospodyni wszczyna monolog o natknięciu się w markecie na doskonałą kaszankę. Chór Starców odpowiada pieśnią: Nie ma to jak kaszaneczka, ale dobrze przyrządzona.

Jak Polska długa i szeroka trwa nowy rytuał, pełen symboli i niezwykłości. Doświadczenie totalne! Po którym wracamy ociekający tysiącem sosów, uwalani brykietem i sadzą, prześmiardli dymem, upaćkani tłuszczem z kiełbas, z obolałymi brzuchami, ale szczęśliwi.

Tata-guślarz, niczym czarnoksiężnik, chowa swoje tajemne utensylia, dogasza ostatnie żarzące się węgle i spogląda ze wzruszeniem na ten zwykły trójnóg z czarnym rożnem. Czyżbyśmy odnaleźli to, czego tak długo szukaliśmy od półlegendarnych czasów króla Artura? Nawet nazwa jest łudząca podobna. Nasz Graal to grill, może nie święty, ale na pewno jest świetny.

Krzysztof Szubzda

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.