Iwona Zielińska-Adamczyk

Kredens zawsze pełny musi być. Jakie doświadczenia, taka tradycja

Wrocław, 24 kwiecień 1981. Sklep mięsny na rogu Więckowskiego i Kościuszki Fot. wiesław dębicki Wrocław, 24 kwiecień 1981. Sklep mięsny na rogu Więckowskiego i Kościuszki
Iwona Zielińska-Adamczyk

Przy ul. Jemiołowej we Wrocławiu stoi duży społemowski sklep spożywczy. Ma od kilkudziesięciu lat tych samych klientów. W większości już emerytów i to zdecydowanie tych starszych. Właśnie jeden z nich odjeżdża z koszykiem od kasy. Koszyk wyładowany ponad miarę: oliwą, mąką, kaszą, cukrem, konserwami rybnymi, kostkami smalcu. Są też opakowania świeczek i kostki. Odjeżdża na bok. Ściąga z haczyka na koszyku wielkie torby i zaczyna pakowanie

- A co ty Janusz, sklep zamierzasz otworzyć ? - głośno pyta inny emeryt-kolega, który właśnie wszedł do sklepu.

Pan Janusz odwraca się, wita pytającego i poważnie odpowiada: - Nie. Ale siedzę przed telewizorem, wolę być gotowy. Stany nadzwyczajne, drożyzna. Putin na Białorusi. Póki mam pieniądze to kupuję. A ty wiesz, co może się stać? Wolę być zabezpieczony. Kupię i niech będzie. Nie zmarnuje się.

Teraz jest niby spokojnie?

Pan Janusz ma 76 lat. Mieszka niedaleko, w okolicy ul. Lwowskiej. Mieszkanie jeszcze rodzice dostali po wojnie, gdy przyjechali do Wrocławia jako repatrianci.

Pan Janusz na moje pytanie, czego się boi, odpowiada: - Dzisiaj? Tak naprawdę to choroby. Ale pamiętam jak mama jeszcze opowiadała, że kredens nie może być pusty, bo nigdy nie wiadomo, co nas może spotkać. Człowiek nerwowy się ostatnio zrobił. A i sam pamiętam, jak niby było dobrze, a potem... Reglamentacja była ciągle. Jeszcze w latach 70. i potem w stanie wojennym kartki wprowadzili. Człowiek kombinował. A co? Teraz jest niby spokojnie? Człowiek myśli ma różne. A tak, mąka jest, woda jest. Placki można zrobić, chociaż nie mam już kuchni na węgiel. Ale na gorącej patelni też się upieką, póki gazu wystarczy.

Pan Janusz nie jest odosobniony w swoich niepokojach. Pokolenie wojenne i powojenne ma swoje doświadczenia, których dzisiejszym 40- i 30-latkom trudno jest zrozumieć, bo przecież sklepy pełne. A ostatni stan wojny w Polsce był 40 lat temu.

Kupować więcej smalcu?

84-letnia pani Janina, mama pani Doroty, od kilku miesięcy, co jakiś czas dzwoni do córki i pyta: - A co ty myślisz? Co z tego wszystkiego będzie?

Głównie ogląda TVP Info. Po informacji o przygotowaniach Putina do potencjalnego zajęcia Ukrainy zadzwoniła i pytała córki: czy jej zdaniem nie trzeba kupować może więcej smalcu, oliwy i mąki.

Można się uśmiechać, ale trzeba wiedzieć, że pani Janina dobrze pamięta, jak jej matka, w okupacji codzienne jeździła pod Wilno i w tamtejszych wioskach prowadziła handel wymienny. Za własne prześcieradła lniane, tytoń, samogon, który kupowała od znajomych w Wilnie, dostawała jajka, mąkę, mleko, kawałek słoniny czy mięsa. Towar się wtedy liczył...

- Głodni wtedy nie byliśmy. Mieliśmy mały ogródek warzywny. Brukiew sadziliśmy. Z tej brukwi były i zupy, i zapiekanki. Chleb, czarny gliniasty, był na kartki. Tak przynajmniej pamiętam. Mama gotowała dla mnie i młodszego brata wielki gar zupy. Zostawiała nas u sąsiadów i jeździła na handel. Z dzieciństwa najbardziej pamiętam smak gryczanych blinów smażonych na smalcu - opowiada Janina. - Oszczędnie było. Mama, jak smażyła placki to najpierw topiła smalec do garnczka, a potem brała kawałek lnianej szmatki, robiła z niej zawiniątko, nabijała na widelec, szmatkę maczała w smalcu i smarowała patelnię, i dopiero smażyła. Ten widelec miał dwa zęby i kościaną rączkę, jak uciekaliśmy z Wilna, to trafił z nami do Wrocławia i długo mama go jeszcze wykorzystywała tak samo jak wcześniej.

Jana, ojca pani Janiny, żołnierza kampanii wrześniowej, walczącego też pod Lwowem, Rosjanie, w 1942 roku wywieźli do kopalni na Donbasie. Odnaleźli się dopiero tutaj we Wrocławiu w 1946 roku. Wrócił schorowany i milczący. Dopiero kilkadziesiąt lat później opowiadał wnuczce Dorocie, że tam na zsyłce głód był straszny. Jedli wszystko, co było do zjedzenia. Chleb z kory dębu, utartej i połączonej z wodą, pieczony na ognisku, pokrzywę, lebiodę, młode liście brzozy, młodziutkie pączki lipy. Dzisiaj to wegańska ekstrawagancja, wtedy jedyne źródło witamin. Największym przysmakiem była zupa z obierek po ziemniakach, które tamtejsi mieszkańcy rzucali więźniom przez druty. Od tamtych czasów w domu pani Janiny kredens zawsze jest pełen kasz, mąki, oleju. Jakie doświadczenia, taka tradycja. Choć dzieci się śmieją, że robaki hoduje.

Szklane butelki z octem

Trudno było zachować tę tradycję w miesiącach przed stanem wojennym, nazwanym przez władzę stanem nadzywczajnym. Trzydzieści lat temu, w 1981 roku w polskich sklepach królowały szklane butelki z octem. Nikt w grudniowy poranek nawet nie podejrzewał, że przez kolejne dwa lata będzie szaro, buro, ponuro i tragicznie. W trakcie jego trwania do 1983 roku internowano ponad 10 tysięcy najaktywniejszych działaczy „Solidarności”.Życie straciło blisko 100 osób, w tym 9 górników z „Wujka” podczas strajku i pacyfikacji kopalni. Godzina milicyjna, kartki na wszystko, kolejki i powrót do „polskiego kombinowania“, jak z czasów wojennych.

Co się dzieje z towarem?

Dr Rafał Brzostek z Instytutu Historycznego UW wspomina na stronach Muzeum Historii Polski: Brakowało niemal wszystkiego. Tłumy gromadziły się przed sklepami, gdy „rzucano” herbatę i kawę, masło i wędliny, cukier i czekoladę, proszek do prania i pastę do zębów. System kartkowy nie wystarczał, by uregulować popyt i podaż, wprowadzono więc zasadę rejestrowania kartek tylko w jednym sklepie. Nie dość wprawni w „robieniu łokciami”, niekorzystający z „dojść” i znajomości, nie posiadający walut obcych - zadowalać się musieli w najtrudniejszych miesiącach stanu wojennego masłem roślinnym, proszkiem do zębów, kawą zbożową, szarym mydłem. Wszystko to zresztą „wystane”.

Były to realia przypominające wojenną i tużpowojenną mizerię utrwaloną we wspomnieniach z dzieciństwa średniego pokolenia Zachodu. Nieliczni przyjezdni z Francji czy Niemiec, pojawiający się w PRL stanu wojennego, z tym właśnie mogli porównać zgrzebną rzeczywistość, jaką zastawali.

Było to zjawisko szokujące w środku Europy, żyjącej pokojowo od trzydziestu kilku lat. Wyjaśnienie rozmiarów katastrofy było trudne zarówno dla zachodnich dziennikarzy, jak szarych obywateli PRL. Co się dzieje z towarem? Czy jest rzeczywiście, jak głosiła propaganda, rozkupywany przez spekulantów? Czy, jak skłonna była wierzyć ulica, magazynowany na wypadek prawdziwej wojny, czy może wywożony za granicę?

Tak czy owak, w zagranicy - w Zachodzie - pokładała nadzieje znaczna część obywateli, oczekując na żywność i odzież. Szczególnego znaczenia nabrały paczki: te przysyłane z Niemiec, rozdzielane przez Kościół, te od rodzin z lepiej zaopatrzonych miast i regionów Polski, te przygotowywane w zakładach pracy na święta, te rozdawane przedszkolakom jako prezenty od dzieci z ZSRR. - przypomina Rafał Brzostek.

Życie z kartkami

Pani Janina, tak jak połowa dorosłych Polaków, ma też swoje wspomnienia ze stanu wojennego, gdy dzieci się uczyły i studiowały. Pojawiła się też wnuczka. Zaopatrzenie rodzinnej kuchni było jak zdobywanie szczytu.

Były kartki M-I i M-II. Osobne na mięso, osobne na produkty mleczne i maślane, a kartki P-3 na inne artykuły reglamentowane, m.in. czekolady, tłuszcze, alkohol, proszki do prania... Kartka O była dla niemowląt. W książeczce zdrowia wnuczki pani Janiny, jako smutne pamiątki z tamtych dni, zostały pieczątki po wydanych w skepie i przedszkolu odżywkach, mlekach w proszku, sokach, śpiochach, podkoszulkach i kaftanikach, a nawet serach.

Pracownicy umysłowi, emeryci i dzieci w wieku 1-12 lat mieli możliwość kupienia 2,5 kg mięsa, fizyczni - 4 kg, górnicy i hutnicy dodatkowo 1 kg - razem 5 kg. Kobiety ciężarne obowiązywał przydział taki jak dla dzieci (4 kg) plus papierosy i alkohol bez możliwości zamienienia ich na cukierki. Na kartki były cukier, mąka, art. zbożowe, czekolada, mydło, proszek do prania, kawa. Wprowadzono też - na 3 lata - przedpłaty na pralki automatyczne, telewizory kolorowe, lodówki i niektóre meble. Dywany, butle gazowe, rowery - pozostawiono w zarządzanie komitetom kolejkowym, na tzw. listy zapisów i w sklepach, i w zakładach pracy.

Rządził pan Józef

Były też grupy uprzywilejowane poza górnikami i hutnikami. Pracownicy zakładów mięsnych. We Wrocławiu wielkie zakłady mięsne, na terenie których jest dzisiaj galeria handlowa „Magnolia“, miały swój sklep zakładowy, w którym dzisiaj jest gabinet urody. Tłum przed i w sklepie był nie do przejścia. W sklepie rządził pan Józef. Pracownicy zakładów mięsnych mieli większy przydział mięsa na kartce niż zwykły Kowalski. Taka kartka miała wartość handlową niemal jak litr samogonu w czasie wojny, dzięki któremu nawet z żołnierzami niemieckimi można było handlować. Samogon za czekoladę, cukierki lub wyśmienitą konserwę mięsną. Tak i w czasie stanu wojennego, taka kartka była często ważniejsza niż dolary.

Pan Józef patrzył z góry na czarny tłum pchający się do lady i kiwał głową pobłażliwie, gdy słyszał pytanie: - Panie Józefie, a mortadela jest? Bo mortadela to był nie lada produkt i do chleba i jajecznicy, i na obiad. Mortadela, gruba kiełbasa rzucona na patelnię natychmiast zawijała się do góry i wtedy można było wbić tam jajko albo wsypać pomarańczowy ser amerykański, z darów kościelnych, który roztapiał się i śmierdział, ale smakował. A plaster mortadeli udający kotlet schabowy? To był rarytas. Co było w tej mortadeli nikt nie wiedział i pewnie nie chciał wiedzieć.

Pani Dorota pamięta, jak udało się na wsi kupić prawdziwego kurczaka. Dzieliła go na wiele części, wsadzała do lodówki i każdego dnia gotowała rosołek z marchewką dla rocznej córeczki. Dziecko rosło i musiało mieć zdrowe mięso.

Bareja to pokazał

40 lat temu wyprawa na wieś, po mięso z ubitego w konspiracji świniaka przez znajomych, znajomych trafiła nawet do filmów Barei. Wszystko było zakazane. Patrole wojskowe na drogach były czujne. Na szczęście nie wszyscy żołnierze byli służbistami. Odkryte w bagażniku syrenki mięso udało się dowieźć do domu, nawet po godzinie milicyjnej. Paczka papierosów za pobłażliwość czasami wystarczała. Choć i te były na kartki, wystane w kilkugodzinnej kolejce. Ojciec bohater wracał do domu. Zdobył towar na wymianę, no i lodówka była pełna przez jakiś czas.

Tak było blisko 40 lat po wojnie i dokładnie 40 lat temu.

Nowe 40-lecie zaczyna się kolejnym strachem przed rosnącą inflacją, podwyżkami energii, gazu, coraz droższą żywnością.
============01 BS Tytuł 48 R (4648196)============
Kredens zawsze pełny musi być. Jakie doświadczenia, taka tradycja
============03 BS Wstęp (4648178)============
Wrocław

Przy ul. Jemiołowej we Wrocławiu stoi duży społemowski sklep spożywczy. Ma od kilkudziesięciu lat tych samych klientów. W większości już emerytów i to zdecydowanie tych starszych. Właśnie jeden z nich odjeżdża z koszykiem od kasy. Koszyk wyładowany ponad miarę: oliwą, mąką, kaszą, cukrem, konserwami rybnymi, kostkami smalcu. Są też opakowania świeczek i kostki mydła.

Odjeżdża na bok. Ściąga z haczyka na koszyku wielkie torby i zaczyna pakowanie.

- A co ty Janusz, sklep zamierzasz otworzyć ? - głośno pyta inny emeryt-kolega, który właśnie wszedł do sklepu.

Pan Janusz odwraca się, wita pytającego i poważnie odpowiada: - Nie. Ale siedzę przed telewizorem, wolę być gotowy. Stany nadzwyczajne, drożyzna. Putin na Białorusi. Póki mam pieniądze to kupuję. A ty wiesz, co może się stać? Wolę być zabezpieczony. Kupię i niech będzie. Nie zmarnuje się.

Teraz jest niby spokojnie?

Pan Janusz ma 76 lat. Mieszka niedaleko, w okolicy ul. Lwowskiej. Mieszkanie jeszcze rodzice dostali po wojnie, gdy przyjechali do Wrocławia jako repatrianci.

Pan Janusz na moje pytanie, czego się boi, odpowiada: - Dzisiaj? Tak naprawdę to choroby. Ale pamiętam jak mama jeszcze opowiadała, że kredens nie może być pusty, bo nigdy nie wiadomo, co nas może spotkać. Człowiek nerwowy się ostatnio zrobił. A i sam pamiętam, jak niby było dobrze, a potem... Reglamentacja była ciągle. Jeszcze w latach 70. i potem w stanie wojennym kartki wprowadzili. Człowiek kombinował. A co? Teraz jest niby spokojnie? Człowiek myśli ma różne. A tak, mąka jest, woda jest. Placki można zrobić, chociaż nie mam już kuchni na węgiel. Ale na gorącej patelni też się upieką, póki gazu wystarczy.

Pan Janusz nie jest odosobniony w swoich niepokojach. Pokolenie wojenne i powojenne ma swoje doświadczenia, których dzisiejszym 40- i 30-latkom trudno jest zrozumieć, bo przecież sklepy pełne. A ostatni stan wojny w Polsce był 40 lat temu.

Kupować więcej smalcu?

84-letnia pani Janina, mama pani Doroty, od kilku miesięcy, co jakiś czas dzwoni do córki i pyta: - A co ty myślisz? Co z tego wszystkiego będzie?

Głównie ogląda TVP Info. Po informacji o przygotowaniach Putina do potencjalnego zajęcia Ukrainy zadzwoniła i pytała córki: czy jej zdaniem nie trzeba kupować może więcej smalcu, oliwy i mąki.

Można się uśmiechać, ale trzeba wiedzieć, że pani Janina dobrze pamięta, jak jej matka, w okupacji codzienne jeździła pod Wilno i w tamtejszych wioskach prowadziła handel wymienny. Za własne prześcieradła lniane, tytoń, samogon, który kupowała od znajomych w Wilnie, dostawała jajka, mąkę, mleko, kawałek słoniny czy mięsa. Towar się wtedy liczył...

- Głodni wtedy nie byliśmy. Mieliśmy mały ogródek warzywny. Brukiew sadziliśmy. Z tej brukwi były i zupy, i zapiekanki. Chleb, czarny gliniasty, był na kartki. Tak przynajmniej pamiętam. Mama gotowała dla mnie i młodszego brata wielki gar zupy. Zostawiała nas u sąsiadów i jeździła na handel. Z dzieciństwa najbardziej pamiętam smak gryczanych blinów smażonych na smalcu - opowiada Janina. - Oszczędnie było. Mama, jak smażyła placki to najpierw topiła smalec do garnczka, a potem brała kawałek lnianej szmatki, robiła z niej zawiniątko, nabijała na widelec, szmatkę maczała w smalcu i smarowała patelnię, i dopiero smażyła. Ten widelec miał dwa zęby i kościaną rączkę, jak uciekaliśmy z Wilna, to trafił z nami do Wrocławia i długo mama go jeszcze wykorzystywała tak samo jak wcześniej.

Jana, ojca pani Janiny, żołnierza kampanii wrześniowej, walczącego też pod Lwowem, Rosjanie, w 1942 roku wywieźli do kopalni na Donbasie. Odnaleźli się dopiero tutaj we Wrocławiu w 1946 roku. Wrócił schorowany i milczący. Dopiero kilkadziesiąt lat później opowiadał wnuczce Dorocie, że tam na zsyłce głód był straszny. Jedli wszystko, co było do zjedzenia. Chleb z kory dębu, utartej i połączonej z wodą, pieczony na ognisku, pokrzywę, lebiodę, młode liście brzozy, młodziutkie pączki lipy. Dzisiaj to wegańska ekstrawagancja, wtedy jedyne źródło witamin. Największym przysmakiem była zupa z obierek po ziemniakach, które tamtejsi mieszkańcy rzucali więźniom przez druty. Od tamtych czasów w domu pani Janiny kredens zawsze jest pełen kasz, mąki, oleju. Jakie doświadczenia, taka tradycja. Choć dzieci się śmieją, że robaki hoduje.

Szklane butelki z octem

Trudno było zachować tę tradycję w miesiącach przed stanem wojennym, nazwanym przez władzę stanem nadzywczajnym. Trzydzieści lat temu, w 1981 roku w polskich sklepach królowały szklane butelki z octem. Nikt w grudniowy poranek nawet nie podejrzewał, że przez kolejne dwa lata będzie szaro, buro, ponuro i tragicznie. W trakcie jego trwania do 1983 roku internowano ponad 10 tysięcy najaktywniejszych działaczy „Solidarności”.Życie straciło blisko 100 osób, w tym 9 górników z „Wujka” podczas strajku i pacyfikacji kopalni. Godzina milicyjna, kartki na wszystko, kolejki i powrót do „polskiego kombinowania“, jak z czasów wojennych.

Co się dzieje z towarem?

Dr Rafał Brzostek z Instytutu Historycznego UW wspomina na stronach Muzeum Historii Polski: Brakowało niemal wszystkiego. Tłumy gromadziły się przed sklepami, gdy „rzucano” herbatę i kawę, masło i wędliny, cukier i czekoladę, proszek do prania i pastę do zębów. System kartkowy nie wystarczał, by uregulować popyt i podaż, wprowadzono więc zasadę rejestrowania kartek tylko w jednym sklepie. Nie dość wprawni w „robieniu łokciami”, niekorzystający z „dojść” i znajomości, nie posiadający walut obcych - zadowalać się musieli w najtrudniejszych miesiącach stanu wojennego masłem roślinnym, proszkiem do zębów, kawą zbożową, szarym mydłem. Wszystko to zresztą „wystane”.

Były to realia przypominające wojenną i tużpowojenną mizerię utrwaloną we wspomnieniach z dzieciństwa średniego pokolenia Zachodu. Nieliczni przyjezdni z Francji czy Niemiec, pojawiający się w PRL stanu wojennego, z tym właśnie mogli porównać zgrzebną rzeczywistość, jaką zastawali.

Było to zjawisko szokujące w środku Europy, żyjącej pokojowo od trzydziestu kilku lat. Wyjaśnienie rozmiarów katastrofy było trudne zarówno dla zachodnich dziennikarzy, jak szarych obywateli PRL. Co się dzieje z towarem? Czy jest rzeczywiście, jak głosiła propaganda, rozkupywany przez spekulantów? Czy, jak skłonna była wierzyć ulica, magazynowany na wypadek prawdziwej wojny, czy może wywożony za granicę?

Tak czy owak, w zagranicy - w Zachodzie - pokładała nadzieje znaczna część obywateli, oczekując na żywność i odzież. Szczególnego znaczenia nabrały paczki: te przysyłane z Niemiec, rozdzielane przez Kościół, te od rodzin z lepiej zaopatrzonych miast i regionów Polski, te przygotowywane w zakładach pracy na święta, te rozdawane przedszkolakom jako prezenty od dzieci z ZSRR. - przypomina Rafał Brzostek.

Życie z kartkami

Pani Janina, tak jak połowa dorosłych Polaków, ma też swoje wspomnienia ze stanu wojennego, gdy dzieci się uczyły i studiowały. Pojawiła się też wnuczka. Zaopatrzenie rodzinnej kuchni było jak zdobywanie szczytu.

Były kartki M-I i M-II. Osobne na mięso, osobne na produkty mleczne i maślane, a kartki P-3 na inne artykuły reglamentowane, m.in. czekolady, tłuszcze, alkohol, proszki do prania... Kartka O była dla niemowląt. W książeczce zdrowia wnuczki pani Janiny, jako smutne pamiątki z tamtych dni, zostały pieczątki po wydanych w skepie i przedszkolu odżywkach, mlekach w proszku, sokach, śpiochach, podkoszulkach i kaftanikach, a nawet serach.

Pracownicy umysłowi, emeryci i dzieci w wieku 1-12 lat mieli możliwość kupienia 2,5 kg mięsa, fizyczni - 4 kg, górnicy i hutnicy dodatkowo 1 kg - razem 5 kg. Kobiety ciężarne obowiązywał przydział taki jak dla dzieci (4 kg) plus papierosy i alkohol bez możliwości zamienienia ich na cukierki. Na kartki były cukier, mąka, art. zbożowe, czekolada, mydło, proszek do prania, kawa. Wprowadzono też - na 3 lata - przedpłaty na pralki automatyczne, telewizory kolorowe, lodówki i niektóre meble. Dywany, butle gazowe, rowery - pozostawiono w zarządzanie komitetom kolejkowym, na tzw. listy zapisów i w sklepach, i w zakładach pracy.

Rządził pan Józef

Były też grupy uprzywilejowane poza górnikami i hutnikami. Pracownicy zakładów mięsnych. We Wrocławiu wielkie zakłady mięsne, na terenie których jest dzisiaj galeria handlowa „Magnolia“, miały swój sklep zakładowy, w którym dzisiaj jest gabinet urody. Tłum przed i w sklepie był nie do przejścia. W sklepie rządził pan Józef. Pracownicy zakładów mięsnych mieli większy przydział mięsa na kartce niż zwykły Kowalski. Taka kartka miała wartość handlową niemal jak litr samogonu w czasie wojny, dzięki któremu nawet z żołnierzami niemieckimi można było handlować. Samogon za czekoladę, cukierki lub wyśmienitą konserwę mięsną. Tak i w czasie stanu wojennego, taka kartka była często ważniejsza niż dolary.

Pan Józef patrzył z góry na czarny tłum pchający się do lady i kiwał głową pobłażliwie, gdy słyszał pytanie: - Panie Józefie, a mortadela jest? Bo mortadela to był nie lada produkt i do chleba i jajecznicy, i na obiad. Mortadela, gruba kiełbasa rzucona na patelnię natychmiast zawijała się do góry i wtedy można było wbić tam jajko albo wsypać pomarańczowy ser amerykański, z darów kościelnych, który roztapiał się i śmierdział, ale smakował. A plaster mortadeli udający kotlet schabowy? To był rarytas. Co było w tej mortadeli nikt nie wiedział i pewnie nie chciał wiedzieć.

Pani Dorota pamięta, jak udało się na wsi kupić prawdziwego kurczaka. Dzieliła go na wiele części, wsadzała do lodówki i każdego dnia gotowała rosołek z marchewką dla rocznej córeczki. Dziecko rosło i musiało mieć zdrowe mięso.

Bareja to pokazał

40 lat temu wyprawa na wieś, po mięso z ubitego w konspiracji świniaka przez znajomych, znajomych trafiła nawet do filmów Barei. Wszystko było zakazane. Patrole wojskowe na drogach były czujne. Na szczęście nie wszyscy żołnierze byli służbistami. Odkryte w bagażniku syrenki mięso udało się dowieźć do domu, nawet po godzinie milicyjnej. Paczka papierosów za pobłażliwość czasami wystarczała. Choć i te były na kartki, wystane w kilkugodzinnej kolejce. Ojciec bohater wracał do domu. Zdobył towar na wymianę, no i lodówka była pełna przez jakiś czas.

Tak było blisko 40 lat po wojnie i dokładnie 40 lat temu.

Nowe 40-lecie zaczyna się kolejnym strachem przed rosnącą inflacją, podwyżkami energii, gazu, coraz droższą żywnością.

Iwona Zielińska-Adamczyk

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.