Kiedy pisklęta dorastają, gniazdo staje się niewygodne

Czytaj dalej
Fot. Grzegorz Dembinski
Paweł Gzyl

Kiedy pisklęta dorastają, gniazdo staje się niewygodne

Paweł Gzyl

28 września, w Krakowie, Marek Piekarczyk będzie świętował 35 lat na scenie podczas symfonicznego koncertu. Rozmawiamy ze słynnym rockmanem i mieszkańcem podkrakowskiej Bochni

Zacząłeś niedawno prowadzić w RMF FM audycję „Buntownik z wyboru”. To nie jest stacja kojarząca się z muzyką rockową...
RMF FM to pierwsza prywatna rozgłośnia radiowa w Polsce po 1989 roku. Kiedy zaczęła nadawać, pracowałem jako robotnik w Stanach Zjednoczonych. I wyobraź sobie, że to właśnie jej dziennikarze zadzwonili do mnie jako pierwsi, proponując reaktywację TSA. Dlatego mam do tej stacji sentyment. Kiedy zaproszono mnie na rozmowę, okazało się, że są tam świetni ludzie. Pomyślałem: „Może moja osoba spowoduje, że w tym radiu będzie więcej rocka?”.

Można być buntownikiem w RMF FM?
Nie toczę bojów z szefostwem rozgłośni, raczej dobrze się rozumiemy. Zawsze mogę nie puszczać piosenek, które mnie wkurzają. Jak już coś akceptuję z ich programu, to nie znaczy, że musi być rock: bo lubię też inne rzeczy, choćby Sade. Jednak tak naprawdę chcę prezentować jak najwięcej polskich piosenek. I jest ich w audycji ponad połowa. Poza tym zasugerowałem, żeby program prowadził ze mną ktoś jeszcze. Dostałem więc Aleksandrę Filipek. To świetna i utalentowana dziewczyna, ona ze mną rozmawia, czasem się pokłócimy – i w sumie wychodzi z tego fajna audycja.

Jesteś podobno buntownikiem od dziecka. To dlatego, że Twój tata był oficerem wojska?

Nie. To nie przeciw niemu się buntowałem. Mój tata był spokojnym i kulturalnym człowiekiem. Pochodził z dobrej rodziny, a nie z jakichś kundli wiejskich, które awansowały do wojska i chlały potem non stop wódę. Nie był pijakiem, nie był komunistą. Jeśli wprowadzał w domu dryl, to nie był straszny dryl, tylko pożyteczny. Dzięki temu nauczyłem się robić wszystko dokładnie i na poważnie.

Ale uciekałeś z domu?
No wiadomo! W moich czasach wszyscy to robili. Jak chłopak przynajmniej raz nie uciekł z domu, to nie miał szacunku wśród rówieśników. To jak z ptakami: kiedyś musi wylecieć z gniazda. Wiesz, jak jest z orłami? One budują takie gniazda, że na dole są pionowe kolce. Kiedy pisklęta dorastają i robią się ciężkie, gniazdo staje się dla nich niewygodne. Te kolce im się w dupska wbijają, dlatego nie mogą usiedzieć w gnieździe – i zaczynają latać. Podobnie powinno być w przypadku ludzi. Gdy słyszę od znajomej dziewczyny, że jej 28-letni chłopak mieszka z rodzicami, mówię jej: „No coś ty? Chcesz być jego niańką? On musi wyfrunąć!”. Jak byłem małolatem, robiło się to mając 17-18 lat. Trzeba oczywiście kochać rodziców – ale nie można im wisieć na karku. Powinno się zarobić samemu na siebie – i jeszcze im pomóc.

Nie chciałeś jednak iść śladem ojca do wojska.
Wprost przeciwnie! Uciekałem przed nim. Znajoma psycholożka orzekła, że cierpię na „psychopatię na tle ograniczenia wolności z tendencjami samobójczymi”. To sprawiło, że przestali mnie ciągać po komisjach. Ale żołnierka mnie nie przerażała. Strzelałem z karabinu, a nawet raz dali mi nacisnąć spust działa w czołgu. Potem jednak nadszedł czas dojrzewania i zostałem pacyfistą.

Jak to było być hipisem pod koniec lat 60. W takim małym mieście?
Najpierw zapuściłem długie włosy. Bo zauważyłem, że to strasznie denerwuje nauczycieli. Co prawda na ścianach w szkole wisiały portrety Kopernika, Mickiewicza czy Słowackiego z długimi kudłami, ale nauczyciele wściekali się na mój widok. Zapuściłem pióra dlatego, że w 1968 roku polskie wojsko wzięło udział w inwazji na Czechosłowację. Potem były u nas „rozruchy marcowe”, a we Francji młodzież wyszła na barykady. Dlatego, aby pokazać, że nie mam nic wspólnego z tym całym zakłamaniem wokół i nie należę do Związku Młodzieży Socjalistycznej, zapuściłem włosy. Stałem się „czarną owcą”.

Kiedy zostałeś hipisem, nadano Ci pseudonim „Anioł”. Dlaczego?
Nie piłem, nie ćpałem, nie molestowałem dziewczyn, które uciekły z domu. Byłem jak mnich. Dzisiaj sam nie wiem, jak to było możliwe. Alkoholu brzydziłem się od zawsze. Po prostu mnie odpychało. Nawet gdy odnosiliśmy sukcesy z TSA, odmawiałem picia. Byłem prawie jedynym trzeźwym w całym towarzystwie i do dzisiaj doskonale wszystko pamiętam, co kto wtedy robił.

Czułeś się outsiderem?
Byli „czyści” i „brudni” hipisi. Ci pierwsi studiowali filozofię, interesowali się religią, poważnie traktowali naukę Chrystusa. W czasach peerelu to było coś wyjątkowego – bo kontrastowało z komunistyczną propagandą. Pośród tych co ćpali, chlali i imprezowali, wielu było synami ówczesnych działaczy partyjnych. Kiedy zwijała ich milicja, tatusiowie szybko ich wyciągali z aresztu. A my, biedni, musieliśmy przez całe noce śpiewać „Hare Kriszna”, żeby i nas puścili. W Krakowie widać to było wyraźnie: rozbestwiona grupa ćpunów i biseksów tworzyła komunę „brudnych” hipisów. Brzydziłem się nimi – bo nie odpowiadało mi, że nie mają żadnych zasad moralnych. Niektórzy z nich przeżyli pomimo ćpania i porobili kariery – nawet polityczne.

W końcu się zainteresowałeś dziewczynami, zasłynąłeś z malowania udanych aktów.
To było już później, kiedy miałem 25 lat. Zakochałem się wcześniej, ale to było niewinne, nie tak jak teraz. Patrzyło się sobie w oczy i gadało godzinami. To była moja pierwsza miłość. Szybko puściła mnie w trąbę. Tak mnie to zraniło, że przez dwa lata nie mogłem patrzeć na dziewczyny. Zacząłem pisać wiersze, grać na gitarze i malować. Teraz myślę, że ta dziewczyna zrobiła mi przysługę. Bo stałem się artystą, a mogłem zostać magazynierem w Hucie Lenina.

Dość wcześnie się ożeniłeś i miałeś dzieci.
Coś ty! Jak na ówczesne standardy to było późno. Miałem 29 lat. Moi koledzy już dawno byli żonaci. Wszyscy mówili mojej żonie, że „wzięła sobie starego chłopa”. Była młodsza ode mnie o jedenaście lat.

Dlaczego to małżeństwo nie przetrwało?
Kiedy pojechałem do Stanów Zjednoczonych na początku lat 90., aby zostać robolem na budowie, ściągnąłem żonę i dzieci. Właściwie zrobiłem to dla niej: bo zawsze mi zarzucała, że nie mam czasu dla rodziny, nie ma mnie w domu, tylko jeżdżę na koncerty. Tam było wszystko cacy: ja zasuwałem od rana do wieczora, dzieci szły do szkoły, żona miała pieniądze na wszystkie wydatki, bo dobrze zarabiałem, jeździliśmy sobie na wycieczki i mieliśmy fajnych przyjaciół. W pewnym momencie zaczęto jednak dzwonić z Polski, żebym wrócił do TSA. Zgodziłem się – a żona poderwała sobie Amerykanina i postanowiła zostać. Wróciłem do kraju wolny i z czystym sumieniem – bo to nie ja rozwaliłem tę rodzinę.

W Polsce byłeś gwiazdą rocka. Nie czułeś się upokorzony pracując w Stanach na budowie?
Nie tęskniłem za sceną. Zresztą coś tam śpiewałem w klubach. Wolałem jednak malować mieszkania i pracować na dachach na Manhattanie. Sława była dla mnie tylko czymś wtórnym. Nawet momentami mi przeszkadzała. Wolałem być niewidoczny. Zauważyłeś, jak się ubieram? Nie tatuuję się, nie noszę jakichś dziwacznych ozdób. Jedna rzecz mi się w Stanach ciągle śniła: „Jesus Christ Superstar”. Tęskniłem za tym.

No właśnie: kilka tygodni temu ponownie wystąpiłeś w tym musicalu podczas obchodów 1050-lecia chrztu Polski. Co Cię tak fascynuje w postaci Chrystusa?
To najważniejsza postać w historii ludzkości. Nie jest łatwo podołać takiej roli w teatrze. Jeśli jednak gra się Chrystusa, szczerze i z pietyzmem, to On zawsze pomaga. Kiedy śpiewałem tę rolę na stadionie w Poznaniu dla ponad 30 tysięcy ludzi, pomyślałem: „Może to dlatego nie straciłem głosu przez tyle lat?”. Bo innym nie udaje się już w moim wieku śpiewać tak wysoko. A ja dalej potrafię.

Wiara sprawiła, że ustrzegłeś się, w przeciwieństwie do wielu kolegów, samozniszczenia?
Nigdy nie byłem bogobojnym kolesiem. Ale kiedy wszedłem pierwszy raz na scenę, miałem już 30 lat, żonę i dzieci. Intuicyjnie odsuwałem się od wszystkiego, co na mnie czyhało na rockowej scenie. Spróbowałem narkotyków – ale to było dla mnie beznadziejne. Dostrzegłem, że wszyscy wokół mnie mają mnóstwo kompleksów, popisują się, poddają się ciśnieniu otoczenia. Chciałem wykrzyczeć: „Co wy robicie! Możecie przecież być wolni!”. I robiłem to na scenie.

Dzisiaj jesteś w świetnej formie fizycznej. To dlatego, że zostałeś wegetarianinem?
Przez wiele lat miałem problemy z nerkami. Dopadały mnie ostre ataki, badali mnie w szpitalu i nie wiedzieli, co mi jest. W pewnym momencie bóle ustąpiły jak
ręką odjął. A to dlatego, że kiedy przestałem jeść mięso, zacząłem inaczej funkcjonować: inaczej patrzeć na rośliny i zwierzęta, stałem się bardziej uczciwy wobec siebie i innych. Bo ludzie są hipokrytami: jedne zwierzęta kochają i pozwalają im spać ze sobą, a drugie – zjadają. Dlaczego piesek czy kotek ma być lepszy od kurczaczka czy karpia?

Na tę Twoją dobrą formę fizyczną wpływa na pewno to, że masz obecnie żonę w wieku swej córki oraz siedmioletniego syna – Filipa.

To takie gadanie. Wszyscy zakładają, że po sześćdziesiątce człowiek jest tak leniwy, że tylko leżałby na kanapie. Nie muszę mieć małego syna, żeby się wziąć do roboty. Chociaż to prawda, że on też czasem zmusza mnie do większej aktywności. Chociażby dzisiaj rano musiałem wstać, ładnie się ubrać i zaprowadzić go do szkoły.

Jakie masz relacje z synem?

Cóż: jestem ojcem, a on jest dzieckiem. Ma inny świat. Nie wtrącam mu się więc do niego. Najważniejsze, co mogę mu dać, to miłość, poczucie bezpieczeństwa. Chciałbym mu też stworzyć warunki do rozwijania talentów. Musi mieć dom i szczęśliwe dzieciństwo. Ja tego nie miałem, bo ojciec był wojskowym i musieliśmy się ciągle przeprowadzać. To niszczyło moje więzi rówieśnicze.

Od lat mieszkasz w niedużej Bochni...
Tu są moje korzenie. Na tutejszym cmentarzu leżą matka i ojciec oraz moje pierwsze dziecko, które było wcześniakiem i nie przeżyło. Szkoda tylko, że psuje się klimat, niszczeją zabytki i umierają znajomi. Ale mam tu dom, mieszka w nim moja rodzina. Po co więc miałbym stąd wyjeżdżać?

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.