Odszedł legendarny dziennikarz Andrzej Stanowski. Sport był jego wielką pasją. Pisał o nim teksty do swych ostatnich dni ZDJĘCIA

Czytaj dalej
Fot. Archiwum rodzinne
Jerzy Filipiuk

Odszedł legendarny dziennikarz Andrzej Stanowski. Sport był jego wielką pasją. Pisał o nim teksty do swych ostatnich dni ZDJĘCIA

Jerzy Filipiuk

Andrzej Stanowski, związany przez 50 lat z „Dziennikiem Polskim", „Gazetą Krakowską" i „Czasem Krakowskim", stał się prawdziwą legendą dziennikarstwa sportowego. Zmarł we wtorek 23 sierpnia, w wieku 83 lat. Odszedł tak, jak żył – zakochany w sporcie, wiecznie aktywny, chłonący wiedzę.

Pasja numer jeden, dwa i trzy

Sportem interesował się do samego końca, nawet na szpitalnym łóżku. - Ta pasja pomogła mu w ostatnich chwilach życia – mówi żona Elżbieta Stanowska.

- Sport był jego pasją numer jeden, dwa i trzy – dodaje syn Rafał Stanowski. - Żył tym, czym się zajmował. Oglądał wszystkie mecze swojej ukochanej Cracovii, komentował grę piłkarzy. Gdy w poniedziałek odwiedziliśmy go z mamą i żoną, trzymał w ręce telefon, sprawdzając najnowsze informacje.

Choć miał 83 lata, niemal do ostatnich dni pisał o sporcie, zaledwie cztery dni przed śmiercią przesłał swój tekst oceniający ostatnie występy Cracovii do serwisu Terazpasy.pl. A przecież był już ciężko chory, jego organizm niszczył nowotwór

W styczniu przeszedł operację w Szpitalu Uniwersyteckim w Krakowie, ale w czerwcu rak znowu dał o sobie znać. Pod koniec lipca ponownie trafił do szpitala, a dwa tygodnie temu na oddział paliatywny. Miał tam zapewnioną, jak podkreśla rodzina, świetną opiekę. Choć sam był fizycznie w kiepskim stanie, starał się funkcjonować na pełnych obrotach, rozmawiał przez telefon z wieloma przyjaciółmi, kibicami sportowymi. Regularnie dzwonił też do czołowego hokeisty Cracovii Damiana Kapicy, dopytując, jak mu idzie leczenie kontuzji.

- W szpitalu do końca był świadomy, co się wokół niego dzieje, ale może nie chciał dopuścić myśli o najgorszym, może myślał, że da się z tego wyjść - zastanawia się syn Rafał. I dodaje: - W nocy z poniedziałku na wtorek przeszła nad Krakowem duża burza. A organizm taty źle reagował na zmiany pogody. Gdy przyszliśmy do szpitala, tata już nie żył.

Praca w trzech gazetach

Andrzej Stanowski urodził się 23 lipca 1939 roku w Krakowie. Ukończył Wydział Filologii Polskiej UJ. Już jako student pisał na łamach „Dziennika Polskiego”. Za młodu grał w koszykówkę, ale po odniesieniu kontuzji kolana i operacji lekarze zabronili mu uprawiania sportu. W 1967 roku rozpoczął pracę w „Gazecie Krakowskiej”. Marzył o zostaniu dziennikarzem sportowym, zaczynał jako depeszowiec, pisał o turystyce. W „GK” spędził 23 lata, był m.in. kierownikiem działu sportowego. Potem kilka lat pracował w „Czasie Krakowskim”, następnie znów w „Dzienniku Polskim”, z którym współpracował także po przejściu na emeryturę.

Pisał o małym i wielkim sporcie, lokalnym i międzynarodowym. Specjalizował się w piłce nożnej, hokeju, skokach i biegach narciarskich. Jako korespondent wyjeżdżał na zawody w kraju i za granicą. Był na ośmiu igrzyskach olimpijskich (1980-2010): letnich w Moskwie oraz zimowych w Sarajewie, Calgary, Lillehammer, Nagano, Salt Lake City, Turynie i Vancouver

- Był ewenementem, jeżeli chodzi o zawodową witalność – mówi Przemysław Franczak, wieloletni dziennikarz „GK” i "DP", też uczestnik kilku igrzysk. - Do Vancouver poleciał w wieku 71 lat. Pal sześć samą podróż, ale praca dziennikarza prasowego na takiej imprezie to jest naprawdę ciężka, fizyczna orka. Mało snu, dużo jeżdżenia z miejsca na miejsca, pisania i stania na mrozie. Ja miałem wtedy 35 lat i na zmęczenie narzekałem częściej od niego. Intensywnie pracował prawie do osiemdziesiątki, ale nie rezerwował dla siebie roli nestora czy komentatora i nie dawał sobie taryfy ulgowej. Praca to był jego eliksir młodości. I nigdy nie zawalał terminów.

„Maluchem" do Hiszpanii

Andrzej wielokrotnie wyjeżdżał za granicę – na przykład na narciarskie i hokejowe mistrzostwa świata czy Turniej Czterech Skoczni - także w czasach PRL, gdy dziennikarze dostawali… jedną dietę i musieli kombinować, jak sobie radzić w takich sytuacjach.

- W 1986 roku po raz pierwszy wspólnie z Andrzejem polecieliśmy na zagraniczną imprezę – do Moskwy na hokejowe mistrzostwa świata. Oprócz nas z polskich dziennikarzy był tylko Stefan Rzeszot. Mieszkaliśmy na terenie ambasady, bo nie było nas stać na hotel. Z Andrzejem byłem na pięciu czy sześciu hokejowych mistrzostwach świata – wspomina Andrzej Godny, były dziennikarz krakowskiego „Tempa”.

Andrzej miał okazję dwukrotnie spotkać się z Janem Pawłem II – w 1990 roku podczas piłkarskich MŚ we Włoszech (zaprezentował wtedy papieżowi pierwszy numer „Czasu Krakowskiego”) i w 2005 roku, gdy był w Watykanie wraz z ekipą „Pasów”. Podczas pierwszego ze spotkań Ojciec Święty zapytał go: „Jak się ma moja ukochana Cracovia?”

Nic nie przebije jednak wyjazdu Andrzeja i innego nestora krakowskiej prasy sportowej, zmarłego w 2020 roku Jana Frandoferta, którzy w 1982 roku wybrali się na piłkarski mundial do Hiszpanii… małym fiatem. Ciasnym, dwudrzwiowym, pozbawionym klimatyzacji samochodem pokonali ok. 6 tys. km, jadąc przez ówczesną Czechosłowację oraz Austrię, Szwajcarię, Francję i północny skraj Hiszpanii do Vigo i La Corunii, gdzie Polacy rozgrywali swe mecze w fazie grupowej. Po drodze, z powodu braku pieniędzy, spali w samochodzie, siedząc w fotelach, które nie miały rozkładanych oparć. A w Hiszpanii mieszkali pod namiotem i u Polonusów.

Szacunek dla profesjonalisty

Bardzo lubiany w środowisku sportowym dziennikarz bywał także w domach zawodników. Gościł go na przykład trzykrotny olimpijczyk w skokach narciarskich Robert Mateja.

- Bardzo mile wspominam pana Andrzeja. Pisał o skokach, gdy nie odnosiliśmy jeszcze wielkich sukcesów. Po mistrzostwach świata w Trondheim w 1997 roku, w których zająłem piąte miejsce, był u mnie w Chochołowie. Kiedyś zapytał mnie, jak długo będę jeszcze skakał. Odpowiedziałem, że tak długo, jak on długo będzie pisał o skokach. Ja skończyłem karierę w 2008 roku – opowiada Mateja.

O dwóch sławach nart, multimedalistach IO i MŚ, napisał książki wydane odpowiednio w 2011 i 2010 roku: o skoczku Adamie Małyszu – „Małysz. Bogu dziękuję” (wraz z Haliną Zdebską), i o biegaczce Justynie Kowalczyk – „Bieg życia Justyny” (z Adamem Sosnowskim). Był też w zespole autorskim albumu „Polska. Euro-miasta", wydanego z okazji piłkarskich ME 2012

- Pan Andrzej był bardzo pozytywną osobą, którą będę dobrze wspominał – mówi Adam Małysz. - Miał ogromną wiedzę na temat skoków. Często, gdy dzwonił, już wiedział, co się wydarzyło, chciał tylko to potwierdzić. Na przykład mówił: „Oddał pan sześć skoków – trzy dobre, trzy gorsze”. Ja na to: „No tak”. A on: „A potem poszliście na salę gimnastyczną. A ja: „No tak”. A on: „A później była akrobatyka”. A ja: „No tak”. Wielu dziennikarzy zadawało te same pytania, na przykład „Jak się pan czuje, jak się skakało?”, a pytania pana Andrzeja były inne, konkretne. Był profesjonalistą w tym, co robił. A takich dziennikarzy się szanuje.

Wtóruje mu były wieloletni trener kadry skoczków, a potem prezes Polskiego Związku Narciarskiego Apoloniusz Tajner: - Andrzej był kiedyś jednym z zaledwie kilku dziennikarzy, którzy zajmowali się pisaniem o skokach. Bardzo go lubiłem. Nie tylko pisał, ale i był całym sercem zaangażowany w rozwój naszej dyscypliny. Chciał wszystko wiedzieć. Był dociekliwy, a przy tym bardzo zrównoważony, nie szukał sensacji.

Andrzej cenił także kibiców. Wacław Batko, wieloletni bramkarz i - do dziś - prezes Kłosa Łysa Góra, a zarazem wielki fan skoków narciarskich, bardzo się ucieszył, gdy otrzymał jego album o Małyszu. Wielki mistrz narciarski nie odmówił prośbie Andrzeja o specjalną dedykację dla działacza A-klasowego klubu.

Oskarżycielskie mowy...

- Andrzej nie był dziennikarzem szukającym na siłę kontrowersji, unikał pisania ostrych tekstów, a sportowcom chętniej ojcował i życzliwie kibicował, niż patrzył na nich surowym okiem krytyka. Miał jednak swoją granicę bólu i wyznaczały ją wyniki piłkarzy Cracovii. Gdy były słabe, to wówczas na konferencjach prasowych już w zasadzie nawet nie zadawał pytań – a do ich zadawania zawsze był pierwszy - tylko wymierzał w stronę trenerów oskarżycielskie mowy. Charakterystyczny sposób bycia uczynił go nieodłącznym elementem klubowego pejzażu – podkreśla Franczak.

Wielkiej sympatii do Cracovii Andrzej nigdy nie ukrywał, ale potrafił odróżnić ślepą miłość do klubu od trzeźwego spojrzenia na jego problemy. O jego słynnych wystąpieniach na konferencjach prasowych mówią także dawne sławy „Pasiaków”

- Podobały mi się rozmowy Andrzeja z trenerem Michałem Probierzem, którego „szczypał” i punktował podczas konferencji, pytając na przykład, dlaczego zagrał ten a nie inny zawodnik. Probierz czuł jednak wobec niego szacunek, traktował go z estymą – mówi legendarny piłkarz Cracovii Andrzej Mikołajczyk.

- To był pozytywny człowiek. Chętnie się z nim rozmawiało. Był specyficznym dziennikarzem, bo zawsze drążył jakiś temat, zadawał ciekawe pytania. Dla trenerów często były one nieprzyjemne, bo zadawane były wprost, w bezpośredni sposób, jakiego się nie spodziewali. Mimo to, wszyscy go lubili. Oddawał serce temu, co robił, pisał z pasją – mówi dawny świetny hokeista Roman Steblecki.

Zawsze blisko „Pasów"

- Wspominam pana Andrzeja jako dociekliwego, zadającego trudne pytania dziennikarza, ale zarazem i człowieka, z którym się miło rozmawiało. A także jako oddanego kibica, któremu dobro Cracovii leżało na sercu, u którego wyczuwało się sympatię do klubu, do jego zawodników. Jemu zależało na tym, by Cracovia dobrze funkcjonowała na boisku i była dobrze postrzegana w mediach – zauważa inny były znakomity piłkarz klubu przy Kałuży Paweł Zegarek.

- Był znakomitym dziennikarzem i wielkim kibicem Cracovii. Przychodził na mecze, sparingi, treningi, na spotkania o Herbową Tarczę Krakowa, na Noworoczne Treningi. Zawsze był blisko „Pasów”. Nawet, gdy zagraliśmy źle, podtrzymywał nas – piłkarzy, trenerów, działaczy – na duchu. „Było źle, ale będzie lepiej” – mówił – wspomina Andrzej Turecki, piłkarska legenda „Pasów”.

Na inną cechę Andrzeja – uwidaczniającą się w dawniejszych latach, gdy nikomu się jeszcze nie śniły komputery czy komórki – zwraca uwagę Godny: - Imponował mi nie tyle łatwością pisania, co umiejętnością dyktowania tekstów z głowy. Wtedy nikt nie zabierał ze sobą ciężkich maszyn do pisania. W centrum prasowym trzeba było zamówić rozmowę z redakcją, nie był czasu na napisanie sobie tekstu. Andrzej dyktował go maszynistce z pamięci, ładnie dobierając zdania i całe akapity. Doskonale sobie z tym radził.

Kochający mąż, tata i teść

Był nie tylko wybitnym dziennikarzem i wielkim znawcą sportu, ale i kochającym, przykładnym mężem, ojcem i teściem

- Był wspaniałym mężem. Wiele mu zawdzięczam. Był katolikiem, wielkim patriotą, synem powstańca śląskiego – mówi ze łzami w oczach, ale i z nieskrywaną dumą żona Andrzeja - Elżbieta

27 lipca 2022 roku obchodzili 55-lecie ślubu. Piękną rocznicę uczcili w nietypowy sposób, wybierając się na prośbę Andrzeja na wystawę Jacka Malczewskiego w Muzeum Narodowym w Krakowie. Zwiedzał ją, siedząc na wózku inwalidzkim, fotografował smartfonem ulubione obrazy. Zupełnie, jakby przygotowywał się do napisania relacji do gazety.

- To było dla niego wielkie wydarzenie. Oglądał wystawę z ogromnym zainteresowaniem. Zamówiliśmy torciki, ale Andrzej już nie mógł jeść, bo jego układ pokarmowy coraz gorzej przyjmował pożywienie – wspomina pani Elżbieta.

- Był bardzo wrażliwy na sztukę, kochał zwłaszcza impresjonistów i malarzy holenderskich. Myślę, że ta wrażliwość była bardzo cenna, dawała mu inne spojrzenie na sport – twierdzi syn Rafał, dodając, że znakomicie spełniał się też w roli ojca.

- Tatą był wymarzonym. Od dziecka zawsze miał dla mnie czas. Z zagranicy przywoził mi klocki lego, batony i coca-colę. Od małego zabierał mnie na mecze. Byłem z nim kilka razy na turnieju Czterech Skoczni i na Pucharach Świata w skokach, dwa razy na finale Ligi Mistrzów – w 1997 roku w Monachium i rok później w Amsterdamie – wspomina Rafał, który w 1997 roku zadebiutował w „Czasie Krakowskim”, a potem, do 2014 roku, pracował w „Dzienniku Polskim”, także jako kierownik działu kultury (dziś jest z-cą redaktora naczelnego magazynu „Lounge”).

- Tata mówił mi, że nie będzie mnie namawiał, abym został dziennikarzem, bo uważał to za bardzo trudny zawód, ale skutecznie mnie wciągał - zabierał na zawody, opowiadał o swej pracy, pomagał pisać pierwsze teksty. I tak poznałem dziennikarstwo od podszewki, można powiedzieć, że redakcja była moim drugim domem. Był czas, że chciałem zostać prawnikiem, ale szybko zrozumiałem, że moje miejsce jest gdzie indziej. Skończyłem na UJ politologię ze specjalnością dziennikarską i poszedłem w ślady taty, z czego był bardzo zadowolony, bo ten zawód kochał wielką miłością – opowiada Rafał.

Jego ojciec uwielbiał synową Annę, byłą siatkarkę Wisły Kraków, a potem projektantkę mody, która znalazła z teściem nie tylko rodzinną nić porozumienia. Tworzy ona autorskie smycze i obroże dla psów, wysyłając je na cały świat. I w dużej mierze za jej sprawą Andrzej zapałał wielką miłością do psów – dwóch kundelków Rafała i Ani o imionach Django i Jackie.

- Codziennie w południe przyjeżdżał do nas i zabierał je na spacer do Parku Maćka i Doroty na Klinach. To była dla niego świętość. A przecież wcześniej nigdy nie mieliśmy w domu żadnych zwierząt. Tata zaczął czytać o psach, namiętnie oglądać programy o nich, a w parku nawiązywał znajomości z innymi psiarzami – opowiada Stanowski junior.

Na partnerskich zasadach

Dodaje, że tatę pasjonowało kino, jego ulubionymi filmami były „Żądło”, „Ojciec chrzestny” i „Leon zawodowiec”, bywał na Konfrontacjach Filmowych, stał się namiętnym widzem serwisu Netflix, fascynował go serial „The Crown” o życiu królowej Elżbiety II. Uwielbiał też spacery, najczęściej w Lesie Wolskim i odkrytej przez niego niedawno Wysowej Zdroju, oraz pływanie – w basenie, a najchętniej w morzu.

- Niestety, nie doczekał kolejnej serii „The Crown”. Nie zrealizuje się też jego marzenie, o którym mi mówił jeszcze w poniedziałek: że chciałby pojechać do term, by popływać w gorącej wodzie – mówi Rafał.

Nie napisze też już żadnego tekstu. Na szczęście w archiwach pozostało mnóstwo tych, które opublikował przez ponad 50 lat

- Praca z Andrzejem w jednej redakcji była wspaniałą przygodą – podkreśla Krzysztof Kawa, od kilkunastu lat szef działu sportowego „Dziennika Polskiego” i „Gazety Krakowskiej”. - Wrócił do „Dziennika” akurat wtedy, gdy ja przyszedłem z „Tempa”. Mimo ogromnego dorobku dziennikarskiego traktował innych na partnerskich zasadach. Od razu poczułem się tak, jakbyśmy znali się od wielu lat. No i biła od niego niesłychana energia do pracy, nie sposób było mu w tym dorównać.

Sympatykom sportu Andrzej Stanowski zostawił wielką dziennikarską spuściznę, pokazując zarazem, jak można być prawdziwym kibicem i wspaniałym człowiekiem. A także nauczycielem zawodu dla młodszego pokolenia, w tym – przed ponad czterema dekadami - dla autora tego tekstu.

Pogrzeb śp. Andrzeja Stanowskiego odbędzie się we wtorek 30 sierpnia o godz. 13 na cmentarzu Rakowickim w Krakowie.

Jerzy Filipiuk

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.