Biblijne komiksy na szkle, czyli niezwykły świat Zofii Forteckiej

Czytaj dalej
Fot. Ireneusz Dańko
Ireneusz Dańko

Biblijne komiksy na szkle, czyli niezwykły świat Zofii Forteckiej

Ireneusz Dańko

Obrazy na szkle Zofii Forteckiej są jak biblijne komiksy misternie poukładane w krzyże i tryptyki. Próżno na nich szukać góralskich motywów, choć autorka pochodzi ze starych, podhalańskich rodów Krzeptowskich i Stopków. - Zawsze czułam się inna - wyznaje.

Dom na zakopiańskich Krzeptówkach. Obok w ogrodzie XIX-wieczny szałas spod Czarnego Dunajca, przerobiony na galerię obrazów. Niedaleko sanktuarium Matki Bożej Fatimskiej. Właścicielka od śmierci męża prawie stąd się nie rusza. Wstaje rano, pali w piecu, robi śniadanie. I maluje.

- Dwie godziny, więcej nie daję rady. To trzyma mnie przy życiu. Rano palce i oczy jeszcze jako tako pracują - opowiada.

W salonie unosi się zapach kawy i palonego drewna. Na ścianach obrazy, wśród nich portret młodej dziewczyny w góralskim stroju, namalowany przed laty przez zaprzyjaźnionego artystę. Siedzi trochę znudzona na fotelu, bo musiała pozować godzinami w Sopocie, zamiast korzystać ze słońca i plaży. - To ja przed maturą - wyjaśnia z uśmiechem gospodyni.

W sąsiednim pokoju-pracowni wielki, drewniany krzyż z przeźroczystymi szkiełkami leży na fotelu. Czeka na swoją kolej. Na stole pod oknem pędzle, ołówki i pojemniki z farbami, w tym z najważniejszym złotym kolorem, którym maluje się aureole i inne akcesoria świętych.

Najmniejsze szybki są wielkości pudełka na zapałki. Autorka najpierw szkicuje obraz na papierze, potem rysunek kopiuje pędzlem z tył każdego szkiełka. Tworzy kontury, detale, w końcu tło. Korekty nie da się zrobić.

- Na duże obrazy zawsze brakowało mi cierpliwości - przyznaje. - Samo malowanie na szkle jest całkiem proste, trzeba być tylko uważnym i pracować nad własnym stylem.

Właśnie szykuje obrazy na wystawę w zakopiańskiej Galerii „Czerwony Dwór”. W zeszłym roku dała się namówić („pierwszy raz w życiu”) do udziału w ogólnopolskim konkursie plastycznym i wygrała. Tematem był Chrystus Frasobliwy. Jej unikalne dzieła zdobią od lat m.in. Muzeum Tatrzańskie w Zakopanem, Muzeum Etnograficzne w Warszawie, kościoły, galerie, prywatne domy. Mimo to nie lubi nazywać się artystką - wszystko jedno, ludową czy profesjonalną, choć za taką już w 1987 roku uznało ją oficjalnie Ministerstwo Kultury. Czuje się malarskim samoukiem, amatorką, pasjonatką. Większość zawodowego życia przepracowała w Podhalańskiej Spółdzielni Mleczarskiej w Zakopanem. - Studiowałam naukę o koniach, krowach i owcach, a nie malarstwo - wspomina ukończoną Wyższą Szkołę Rolniczą we Wrocławiu.

Spadek ze szkiełkami

Sztuką zawsze się interesowała. Lubiła chodzić na wystawy lokalnych twórców w zakopiańskiej willi „Turnia”. Długo jednak nie brała się za pędzle i farby. Najpierw zrobiła to córka.

- Magda była dziewięcioletnią panienką, jak z koleżanką Hanią Cukier zapisała się na kurs malowania na szkle w Związku Podhalan. Odprowadzałem je na zajęcie i czasem się przypatrywałam. Nic więcej - opowiada.

Wszystko zmieniło się na początku lat 80., kiedy zdrowie zaczęło szwankować i poszła na wcześniejszą emeryturę. Nagle miała wiele wolnego czasu. W domu zrobiło się pusto. Córka wyprowadziła się do Warszawy, a mąż Janusz - były trener Wojciecha Fortuny, złotego medalisty w skokach narciarskich na igrzyskach w Sapporo - pojechał szkolić kadrę jugosłowiańskich skoczków na olimpiadę w Sarajewie. Uległa namowom koleżanek, żeby podjąć malarskie próby. Od jednej - nie żyjącej już Ewy Gaysinski, która wyemigrowała do Francji i tam wyszła za mąż - dostała na zachętę wielką paczkę z farbami. Pamięta też, jak wracała autobusem do Zakopanego razem z Eweliną Pęksową, która wcześniej ukończyła ten sam kurs malarski, co jej córka i była już wówczas uznaną autorką obrazów na szkle. - Przez dwie godziny wbijała mi do głowy, żeby spróbować. No to spróbowałam i się zachwyciłam - mówi.

Miniatury na szkle zaczęła malować przypadkiem. Jej ciocia - Hanna Sochowa, nauczycielka języków obcych, zostawiła w spadku kilkaset przyciętych szybek z farbami i pędzlami. Część była pomalowana, część - przeźroczysta.

- Akurat budowaliśmy z mężem ten dom i przywieźli do nas jej rzeczy - wspomina. - Gdy otworzyłam jedno kartonowe pudło, zobaczyłam jakieś 300 szkiełek.

Był stan wojenny. Przez dom Forteckich przewijało się mnóstwo znajomych, w tym wybitnych artystów plastyków jak Jacek i Hanna Żuławscy. Zofia uwielbiała rozmowy o sztuce, chłonęła artystyczną atmosferę. Popijając herbatę z gośćmi, oglądała maleńkie obrazki cioci. Razem zastanawiali się, co można z nimi zrobić.

- Ciocia Hania tworzyła takie małe kaplicuszki z pojedynczych obrazków. My ułożyliśmy krzyż z 50 i dopiero to zrobiły wielkie wrażenie.

Część spadku rozdała, a część oprawiła w mosiężną blachę i zaprezentowała na swojej pierwszej wystawie. Był rok 1984. Z duszą na ramieniu zgodziła się umieścić obrazy w galerii „Kramy Dominikańskie” w Krakowie. - Przekonały mnie koleżanki, Ewa Gaysinska i Kasia Bielańska. Sama nigdy bym się na to nie odważyła - nadmienia.

Nie spodziewała się, że ktokolwiek kupi jej prace. Tymczasem część sprzedała się szybko w galerii za bardzo dobrą cenę. Lepszą motywację do malowania trudno było sobie wyobrazić. Tym bardziej, że brakowało pieniędzy na budowę domu na Krzeptówkach, a czasem i na codzienne życie.

- Dopiero po latach Ewa i Kasia przyznały mi się, że to one kupiły moje obrazy, żeby mnie zachęcić do malowania - dodaje z uśmiechem Zofia Fortecka.

Nowa pasja pochłonęła ją całkowicie. Barwne miniatury na swój pierwszy krzyż tworzyła przez całą zimę. Sama uczyła się, jak malować na szkle. Metodą prób i błędów doskonaliła technikę, wyczucie koloru i kompozycji. Unikalne dzieła szybko zyskały uznanie w Polsce. Wystawiano je również w innych krajach. W 1995 r. malarka pojechała z nimi aż do Meksyku. Razem z córką, tłumaczką języka angielskiego i malarką na szkle, prowadziły tam warsztaty w wyższej szkole sztuk plastycznych w stolicy - Mexico City.

Oprawki Pana J.

Do dziś namalowała tysiące misternych obrazków. Każdy złożony z nich krzyż czy tryptyk to osobna historia. Nie przypadkiem kojarzą się ze średniowiecznymi miniaturami. Autorka inspirację czerpała z romańskiej i cerkiewnej sztuki. Zaczytywała się w Starym i Nowym Testamencie oraz żywotach świętych.

- Ciągle siedzę w Biblii i znajduję w niej coś nowego - zauważa.

Uwielbia oglądać albumy sztuki. Pierwsze dostała od kolegi z pracy - Wojciecha Kamińskiego z Szaflar, który akurat wyjeżdżał z rodziną do Ameryki i zostawił swój księgozbiór. Uważnie studiowała ilustracje z obrazami średniowiecznych mistrzów. Dzięki przyjaciółce Ewie mogła jeździć do Francji i na własne oczy oglądać malowidła ze starych kościółków w Akwitanii czy Prowansji. Razem poznawały też dawną, sakralną sztukę podczas podróży po Grecji.

- Średniowieczne miniatury są cudowne, proste i piękne zarazem. Do pierwszego mojego krzyża skopiowała nawet figurę Madonny z Rocamadour - mówi z zachwytem.

Jej dzieł niewiele łączy ze sztuką podhalańską - poza tradycyjną pod Tatrami techniką malowania na szkle. Mimo to idealnie wpisują się np. we wnętrza kaplicy na Jaszczurówkach, gdzie każdego roku w sezonie są wystawiane.

- Moje duże obrazy miały swój wdzięk, ale te z Janosikiem czy góralami wydawały mi się trochę kiczowate. Tylko w kuchni został jeden większy anioł, któremu halny nadmuchał sukienkę - pokazuje anielską postać na ścianie, obok garnka z dymiącą zupą.

Początkowo miniatury Forteckiej oprawiał szwagier - rzeźbiarz, zwany w rodzinie Dudkiem. Mąż pracujący wtedy w Jugosławii nie mógł uwierzyć, kiedy pisała w listach, że sprzedaje swoje obrazy. Po powrocie zobaczył żonę w domowej pracowni malarskiej, zastawioną farbami i szkiełkami. Z czasem, gdy przeszedł na trenerską emeryturę, też ujawnił artystyczny talent, tworząc dla miniaturowych obrazków kapliczki i krzyże.

- Brat Janusza umie obchodzić się z dłutem, zna się na drewnie, wie, co robić, żeby się nie wyginało na wszystkie strony. Nauczył go wszystkiego, a on potem cudowanie oprawiał moje obrazki swoimi pięknymi rękami. Nigdy się nie zdarzyło, żeby potłukł szkiełko, czy coś źle dopasował.

Kiedy urodził się pierwszy wnuk, Janusz Fortecki zaczął też strugać małe, drewniane ptaszki. Zrobił ich setki. Wiele zdobi wciąż meble w domu na Krzeptówkach. Bez kolorów, wpięte na patykach do podstawek, wyglądają jakby właśnie stadami odlatywały. Obok na ścianie wiszą zdjęcia twórcy z młodości - wysportowanego narciarza z Tatrami w tle.

- Janusz do końca oprawiał moje obrazki. Zmarł dwa lata temu. Zdążyliśmy jeszcze obchodzić 60-lecie naszego ślubu.

„Kochany Panie J. Serdecznie za listy dziękuję. Ucieszyłam się nimi bardzo, zwłaszcza gdy przeczytałam, że ramię już w porządku, że mój Janusz jest zdrowy i silny, że nic go nie boli. Teraz znów możesz skakać, byle tylko warunki śniegowe dopisały” - to początek listu z 21 stycznia 1954 roku. Zofia Fortecka, wtedy jeszcze Szatkowska, miała 20 lat i studiowała we Wrocławiu. Była po uszy zakochana w przystojnym skoczku narciarskim - koledze szkolnym z Zakopanego.

- „Często, gdy tak uczymy się wszyscy, gdy ktoś np. czyta, a reszta słucha, ukradkiem uda mi się pomyśleć o Tobie i o całym innym życiu w domu (…)” - pisała do przyszłego męża.

Rodzinne ślady

Korespondencja ukazała się w zeszłym roku w książce „Kartki z dziennika Zofii Forteckiej”. Prócz listów do najbliższych osób, są tam również fragmenty pamiętnika, który jako 11-latka zaczęła prowadzić tuż po zakończeniu wojny. - „Leżę w łóżku (…) Nie mogę pisać, bo mam trochę gorączki, ale postaram się coś narysować” - to wpis z 3 grudnia 1945 r. Obok nieporadny, dziecięcy rysunek. Kilka dni później w pamiętniku czytamy: „Św. Mikołaj prosi, aby Zosia była grzeczna, pilna, dobrze się uczyła i była posłuszną Mamusi, a w przyszłym roku w nagrodę dostanie dostanie coś pięknego”.

W dziecięcych zapiskach prawie nie ma ojca - Henryka Szatkowskiego. Zakochany w Tatrach i góralszczyźnie, jak wcześniej artyści młodopolscy, ożenił się przed wojną z prostą góralką Marią Stopką, wnuczką legendarnego Jana Krzeptowskiego Sabały, gawędziarza i przewodnika tatrzańskiego. Mieli dwóch synów i córkę Zosię. Szatkowski - doktor prawa, znający kilka języków obcych, liczył się na Podhalu. Był wiceprezesem związku narciarskiego, jednym z inicjatorów budowy kolejki linowej na Kasprowy Wierch, kierownikiem wydziału uzdrowiskowego w zakopiańskim magistracie. Podczas zawodów sportowych pracował jako spiker Polskiego Radia. Po zajęciu Polski przez Niemców ujawnił się jako volksdeutsch i propagator idei germańskiego pochodzenia górali (goralenvolku). Żona nie akceptowała jego poglądów, nie przyjęła góralskiej kenkarty, która dawała przywileje pod niemiecką okupacją. W końcu wyprowadziła się z dziećmi do domu swojej ciotki.

Szatkowski uciekł z Zakopanego, gdy zbliżała się klęska III Rzeszy. Wiedział, że czeka go kara śmierci za kolaborację. Nigdy więcej nie dał już znaku życia. Córka miała wtedy 11 lat. Zniknięcie ojca wspomina jako wielką tragedią. - W tym samym czasie koleżanka płakała ze szczęścia, że jej tato wrócił do domu, a ja mojego straciłam na zawsze - mówi.

Po wojnie toczyła się sprawa karna w sądzie w związku z działalnością Szatkowskiego i innych kolaborantów z Podhala. Przed życiem z piętnem zdrady rodzinę uratowała jego żona, która nigdy nie współpracowała z Niemcami.

- Ludzie szanowali naszą mamę. Widzieli, że między rodzicami istniała ogromna różnica - wspomina malarka. - Ojciec to była ważna figura, a Marysia, jak mówiliśmy na mamę, prosta góralka po czterech klasach szkoły powszechnej, która ciężko pracowała od wczesnego dzieciństwa. Miała swoje krowy, pole i dzieci do wykarmienia. Wstawała o piątej rano, żeby oporządzić zwierzęta. Nie widziałam, żeby tęskniła za ojcem.

Maria Szatkowska prowadziła gospodarstwo, pracowała w Cepelii, wynajmowała pokoje letnikom. Choć sama niewykształcona, pilnowała dzieci, żeby się uczyły. - Swoim życiem nauczyła nas uczciwości i pracowitości. Dzięki niej cała nasza trójka skończyła studia i wyszła na ludzi - mówi córka, pokazując wyblakłe zdjęcie, na którym jako mała dziewczynka siedzi na kolanach uśmiechniętej mamy.

Jedną z niewielu pamiątek po ojcu są stare meble w domowym salonie. Przywiózł je przed wojną, kiedy sprowadził się z Krakowa do Zakopanego. Nie zachowały się żadne dokumenty ani opasły dziennik Szatkowskiego („wujek Władek wszystko wyrzucił, kiedy przed laty robił porządki przeciwpożarowe w starym domu”). Pośrednio jednak wpłynął na malarską pasję córki. Jak? Zofia Fortecka otwiera drzwi do szałasu-galerii. Na ścianach ze starych, drewnianych bali mienią się kolorami dziesiątki jej prac z lat 80. Przy oknie wisi wielki krzyż z maleńkimi Matkami Boskimi. - Te obrazki dostałam w spadku. Wszystkie, z wyjątkiem Madonny z Rocamadour, namalowała ciocia Hania, siostra mojego ojca - dodaje właścicielka.

Pozostało jeszcze 0% treści.

Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.

Zaloguj się, by czytać artykuł w całości
  • Prenumerata cyfrowa

    Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.

    już od
    3,69
    /dzień
Ireneusz Dańko

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.