Aktorzy zbombardowanego teatru w Mariupolu: Musimy opowiadać, to jest nasz front

Czytaj dalej
Fot. Tiberii Shiutiv
Julia Kalęba

Aktorzy zbombardowanego teatru w Mariupolu: Musimy opowiadać, to jest nasz front

Julia Kalęba

- Musimy mówić i krzyczeć o tragedii - wyznają Olena Bila i Dmytro Murantsev, aktorzy zbombardowanego teatru w Mariupolu.

W tym momencie Olena zrozumiała, co to znaczy, gdy jest całkiem ciemno i nie możesz oddychać.

Myślała o akademiku, z którego przyjechała, i mieszkaniu, do którego mieli się przeprowadzić. W mroku słychać więcej. Wybuchy były dalekie, ale wyraźne.

Wzdłuż ścian wisiały suknie i szyte na miarę komplety. Rozpoznała w nich stroje z kilku ostatnich spektakli. Od 19 lat grała w Donieckim Akademickim Obwodowym Teatrze Dramatycznym w Mariupolu.

Ale teraz nie była w swojej garderobie. Była w schronie.

Zapach choroby

Parę metrów niżej Dmytro trzymał za rękę Lizę. Piwnice leżały po przeciwnej stronie budynku i prowadziło do nich osobne wejście. Poznał te długie, kręte schody, kiedy kilka lat temu zaczął tu studiować aktorstwo.

Schody wydawały się jedyną szansą: ludzie, setki mieszkańców Mariupola, dzieci, kobiety, osoby starsze, wszyscy kotłowali się na korytarzach i w głównych pomieszczeniach teatru. W pierwszych chwilach próbował jeszcze wyłapać w tłumie znajome twarze. Część osób siedziała na dębowych, obitych bordowym materiałem krzesłach wyrwanych z rzędów widowni największej sali, reszta już na podłodze i schodach. Wszystko przypominało gorączkowy sen, w którym gdzieś zaraz ma zostać wystawiona jakaś sztuka, ale nikt nie wie jaka i gdzie. Schody wydawały się jedyną szansą.

Na dole zobaczył, że ktoś kłóci się o miejsce. Nawet podłogi zaczynało brakować i dla ostatnich zostawały miejsca stojące. W kolejnych dniach przywykł do zapachu choroby, który wtedy uderzył go w drzwiach.

Pułapka

Olena Bila i Dmytro Murantsev weszli do teatru 5 marca.

Dziesiąty dzień agresji Rosji na Ukrainę był dziesiątym dniem wojny o Mariupol. Media na świecie rozpisywały się na temat strategicznego położenia portowego miasta, które miało otworzyć rosyjskim wojskom drogę z kraju do okupowanego od ośmiu lat Krymu i pozwolić na kontrolowanie Morza Azowskiego. W ciągu kilku dni Mariupol został zablokowany. Dom prawie 500 tys. osób stał się dla Rosji celem numer jeden.

Pokój zastąpił materac na korytarzu, kuchnię gazowy palnik. Do tego czasu Olena z Ihorem i ich synem Matvijem mieszkała w tym samym akademiku dla pracowników i studentów teatru co Dmytro. Ostrzały podchodziły jednak coraz bliżej budynku.

Na ścianach pobliskich domów zostawały ślady uderzeń, słupy energetyczne stały koślawo powyginane, sklepy puste. Brakowało nie tylko prądu i jedzenia, ale też wody i ciepła. Olena opowiada, że ludzie w mieście podzielili się na dwie grupy. Tych, którzy postanowili zostać i przeżyć, choćby mieli szukać nadziei w opuszczonych budynkach i zburzonych magazynach, oraz tych, którzy chcieli wyjechać. Wszyscy trzymali się jednej zasady: jeśli chcesz się schronić, musisz wybrać pomieszczenie nieprzylegające do zewnętrznej ściany budynku. Pierwsza ściana chroni przed siłą wybuchu, druga zatrzymuje odłamki.

4 marca mówiono, że nazajutrz powstanie korytarz humanitarny. Zbiórki do ewakuacji zapowiedziano w trzech punktach, a jednym z nich miała być „Mariupolska drama”, jak miejscowi nazywali między sobą teatr dramatyczny. Od początku wojny budynek służył jako punkt informacji oraz schronienie dla tych, którzy tracili domy. Każdy mógł tam dostać wodę, jedzenie i leki.

Olena usłyszała: sąsiednie bloki zostały zniszczone. 5 marca policja ogłosiła, że muszą opuścić akademik i pojechać do teatru, skąd odbędzie się ewakuacja do Zaporoża. Mieszkańców od rana przywozili tam wolontariusze, policja albo wojsko, wielu dostało się na miejsce pieszo. Na parkingu teatru rodzina Oleny zostawiła samochód. Zabrali ze sobą jeszcze dwóch studentów, Dmytra nie widzieli.

Krótko po ogłoszeniu ewakuacji chłopak wybiegł z budynku, ale nie skierował się w stronę teatru. Zamiast na wschód pobiegł ulicą prowadzącą na północny koniec miasta. W jednym z tamtych bloków mieszkała z mamą jego dziewczyna, Liza. Musiał im powiedzieć , że wyjeżdżają.

W tym czasie przed wejściem do teatru gromadziło się coraz więcej osób. Gwar tłumu przerwał huk wystrzałów. Głośniki odezwały się policyjnymi komunikatami: ewakuacji teraz nie będzie, wszystkie drzwi mają zostać otworzone, należy schować się w teatrze albo uciekać. Olena usłyszała krzyki i nawoływania. Kilkaset osób wbiegło do sali koncertowej z widownią mieszczącą 800 osób. Ale główna scena z cienkim dachem i masywnym żyrandolem nad salą nie była bezpiecznym schronem. Kto zabrał krzesło, wychodził na korytarz i do innych pokojów.

Dmytro, Liza i jej mama biegli. Biegli ulicami miasta, chociaż miasto było teraz celem. Do pokonania mieli prawie pięć kilometrów. Godzinę drogi, dobrym tempem.

Ponad tysiąc osób

Rano i wieczorem dostali przegotowaną wodę, a około południa posiłek. Nie chodziło o to, żeby zaspokoić głód, chodziło o to, żeby przeżyć. Z magazynu dekoracji ktoś wyjął kołdrę, przydała się sofa i dywany. Czasem można było jeszcze wyjść, jeszcze w zburzonej szkole szukać latarki, w jakimś ostatnim sklepie kupić ostatnią rzecz.

Dmytro nie pamięta poszczególnych dni. Jeden podobny był do drugiego i kolejne zlewały się ze sobą. Mówi, że w teatrze ciągle trzeba było za czymś stać albo na coś czekać. W kolejce do magazynu zorganizowanego z boku sceny, żeby zabrać koce. Do kuchni polowej i ogniska rozpalonego przed gmachem, żeby zjeść. Do łazienki, żeby umyć się w umywalce. Do sali na tyłach budynku po leki na gorączkę, biegunkę, odwodnienie, zapalenie płuc i ataki paniki. Do punktu informacji, żeby wyjechać.

W teatrze żyło ponad tysiąc osób. To najbezpieczniejsze miejsce, uspokajały służby.

10-letni Matvij, Olena i Ihor Bila w sztuce "Mariupolska drama".
Tiberii Shiutiv Zdjęcie ze spektaklu "Mariupolska drama"

„Shynkarka”

Kiedy on idzie na wojnę, ona prosi Boga, żeby do niej wrócił. On ginie. Ona łączy się z siłą przeciwną Bogu i obiecuje, że zrobi wszystko, żeby tylko spotkać się z mężczyzną po śmierci. Wtedy Bóg zamienia ich w ptaki, które odlatują. Scena jest ciemna i prawie pusta. Na środku stoi duży drewniany stół, wokół którego krążą aktorzy, Olena i Ihor w rolach głównych.
Któregoś dnia na środku teatralnego korytarza Olena widzi przed sobą ten sam drewniany stół. Wkoło pełno jest ludzi, ale tylko jedna osoba zwraca na nią uwagę. Olena podchodzi bliżej i powoli sunie po stole dłonią, jak wtedy na scenie. W myślach słyszy tekst „Shynkarki”.

Dzieci

Dzisiaj Olena pyta Matvija, co zapamiętał z teatru. Dziesięciolatek opowiada, jak spadł ze schodów. Pocisk uderzył niedaleko, kiedy bawił się na trzecim piętrze budynku. Przestraszył się i zaczął prędko zbiegać w dół.

Rodzice próbowali zatrzymać je przy sobie, ale dzieci szybko traciły cierpliwość i rozchodziły się po budynku. Nie rozumiały, dlaczego zostały zamknięte w teatrze - mówi Olena - ani jakie grozi im niebezpieczeństwo. Wciąż widzi Matvija, jak wpatruje się w huśtawki za oknem. W garderobie chłopiec trzymał swoje zabawki i kołdrę. Olena chciała, żeby coś przypominało mu zapach domu.

8 albo 9 marca Olena i Ihor pojechali do mieszkania po jedzenie i resztę rzeczy, których nie zabrali na ewakuację. To był ostatni raz, kiedy widzieli całe miasto.

9 marca bomby spadły na szpital położniczy. Do teatru przewieziono kobiety w ciąży i te z niemowlętami.

12 marca po obu stronach budynku wolontariusze napisali wielkimi literami „Дети”, po rosyjsku „Dzieci”.

14 marca huk wybuchów był głośniejszy i dochodził częściej. Olena dowiedziała się, że spora grupa osób z teatru opuściła Mariupol swoimi samochodami. Wspomina, że nie było mowy o oficjalnym korytarzu humanitarnym, ale na własne ryzyko można było jechać. Nie wracali. Pomyślała, że im też może się udać.

15 marca spakowała kołdrę Matvija i powiedziała, że wyjeżdżają. Parking przed teatrem najpierw pustoszał, a potem zapełniał się uciekającymi z domów w kolejnych częściach miasta. Ktoś przeniósł się z trzeciego piętra do piwnicy. Ktoś właśnie zamykał bagażnik, ktoś bagaż wyjmował.

16 marca

W nocy w sali koncertowej kołysał się żyrandol.

Rano Liza powiedziała, żeby zjedli rybę, którą wczoraj dostali od wolontariuszy. Było chwilę przed dziesiątą. Jedni szli do łazienek, inni po schodach wychodzili do kuchni polowej. Dmytro też chciał iść, ale Liza nalegała, żeby zjedli ją teraz i tu, w piwnicy. Dmytro mówi, że ta ryba ich uratowała.

Krótko po godzinie 10. mężczyzna, który przechodził kawałek dalej, usłyszał samolot. Chwilę później zobaczył, jak podnosi się dach teatru. Drugi mężczyzna nie zwrócił uwagi na samoloty. Zobaczył, jak dach spada, a wszystko ogarnia dym.

W piwnicy rozległ się huk i podniósł kurz. Przez chwilę stali, nie wiedząc, co się dzieje. Poczuli dym, jakby od ogniska. Kiedy otworzyli drzwi, zobaczyli ludzi idących schodami w górę, do wyjścia, którzy mówili, że teatru już nie ma.

Nie było już kamienistej drogi ani trawy, w której rosły drzewa. Była tylko biel. Po białej ziemi biegali biali ludzie. Coś krzyczeli, ale Dmytro nie rozumiał słów i pomyślał, że wołają w innym języku. Zobaczył na ich białych głowach krew.

Po chwili stania w bezruchu usłyszał wołania dobiegające z ruin: jesteśmy żywi, wyciągnijcie nas.

10-letni Matvij, Olena i Ihor Bila w sztuce "Mariupolska drama".
Tiberii Shiutiv Dmytro Murantsev w sztuce "Mariupolska drama"

Czy można marzyć

Obrazy i dźwięki, z którymi wyjechali. Innych nie ma. Podczas kontroli w drodze do Zaporoża Rosjanie rewidują rzeczy osobiste, sprawdzają telefony. Wyjeżdżający usuwają zdjęcia i nagrania, za które mogliby zostać posądzeni o wspieranie Ukrainy. Bezpieczniej usunąć wszystkie.

Olena, Ihor i Matvij jechali wzdłuż wybrzeża. W ciągu dziewięciu godzin w kolejce aut dojechali do oddalonego o 100 kilometrów Berdiańska. Dowiedzieli się o ataku. Po dwóch dniach zdobyli benzynę i ruszyli dalej, w stronę Zaporoża, pierwszego bezpiecznego punktu na mapie. Jechali, zostawiając za sobą puste mury akademika, gruzy teatru i podziurawiony blok, do którego mieli się przeprowadzić. Trzypokojowe mieszkanie na kredyt miało być właśnie remontowane. W Wasyliwce, jakieś 50 kilometrów przed wyznaczonym celem zatrzymały ich ostrzały. Olena zastanawiała się, czy po tym wszystkim można jeszcze marzyć.

Dmytro nie pamięta, w którym kierunku pobiegli. Biegli przed siebie, dalej od teatru, on, Liza i jej mama. Pamięta, że mijający bus zabrał ich do trasy prowadzącej do Melekine. Tam dowiedzieli się, że przez Manhusz i Berdiańsk mogą jechać dalej. Zatrzymali się dopiero w miejscowości Kałusz pod Iwano-Frankiwskiem.

Sześć miesięcy

„Niestety zaczynamy ten dzień od złych wiadomości. Naoczni świadkowie poinformowali, że w wyniku rosyjskiego bombardowania w schronie Teatru Dramatycznego w Mariupolu zginęło około 300 osób” – poinformowała dziewięć dni po ataku Rada Miasta Mariupol.

„Dochodzenie Associated Press znalazło dowody na to, że atak był w rzeczywistości znacznie bardziej śmiertelny niż szacowano, zabijając blisko 600 osób wewnątrz i na zewnątrz budynku” – podała amerykańska agencja prasowa 4 maja 2022 roku.
„Amnesty International nie było w stanie dokładnie oszacować liczby ofiar śmiertelnych; dowody wskazują jednak, że liczba jest znacznie mniejsza niż wcześniej zgłoszono” – zaraportowano w czerwcu.

„Dziś mija sześć miesięcy, odkąd w wyniku ataku lotniczego teatr dramatyczny w Mariupolu został zniszczony. Dokładna liczba zmarłych wciąż nie jest znana” – napisał na Facebooku Doniecki Akademicki Obwodowy Teatr Dramatyczny z Mariupola w Użhorodzie.

Nad rzeką Uż

Doniecki Akademicki Obwodowy Teatr Dramatyczny z Mariupola w Użhorodzie – pod taką nazwą latem zespół wznowił działalność. 1500 kilometrów od domu, w jednym z najbardziej wysuniętych na zachód punktów Ukrainy, w mieście nad rzeką Uż ze wszystkich stron otoczonym lasami Ludmiła Kolosowycz zebrała aktorów, którzy opuścili okupowane tereny.

To osiem osób z 60 chroniących się wtedy w teatrze i 210 wszystkich jego pracowników. W tym Dmytro Murantsev, Olena, Ihor i Matvij Bila, najmłodszy członek zespołu. Sale prób i scenę aktorom udostępnił Zakarpacki Teatr Muzyczno-Dramatyczny.

Ludmiła Kolosowycz, jedna z trójki głównych reżyserów-inscenizatorów mariupolskiego teatru została nieformalną dyrektorką nowo uformowanej grupy. W połowie czerwca rozpoczęła prace nad nową sztuką, a już w 16 lipca, dokładnie cztery miesiące po tragicznym bombardowaniu, premierę miał „Krzyk narodu”. Spektakl o kraju, który od setek lat walczy o swoją wolność, tożsamość i tradycje powstał na bazie biografii oraz literatury pochodzącego z Doniecka Wasyla Stusa, drugiego obok Tarasa Szewczenki wieszcza Ukrainy. Dziś 4 września, rocznica jego śmierci - zwraca uwagę Ludmiła Kolosowycz. Rozmawiamy w Nici, ukraińskiej kawiarni w Krakowie.

W mieście właśnie skończył się Międzynarodowy Festiwal Teatru Ukraińskiego Wschód-Zachód. Tydzień wcześniej na konferencji prasowej reżyserka przyznała, że wyjazd do Polski był pierwszym wydarzeniem, w którym zespół wziął udział od czasu tragicznego ataku na teatr. Przygotowania do festiwalu dawały im nadzieję, sztuka siłę. W Teatrze KTO wystawili „Krzyk narodu”.
Na koniec Ludmiła Kolosowycz dodaje: Urodziłam się w obwodzie donieckim i dla mnie bardzo ważne było, żeby chronić kulturę tego regionu i tego teatru.

10-letni Matvij, Olena i Ihor Bila w sztuce "Mariupolska drama".
Tiberii Shiutiv Zdjęcie ze spektaklu "Mariupolska drama"

To nie jest przedstawienie

To nie jest przedstawienie, to jest życie, bo każdy tam pokazuje siebie. Tak Olena mówi o „Mariupolskiej dramie”, do której ona, Ihor i Dmytro rozpoczęli próby zaraz po powrocie z Krakowa.

Z ośmiu aktorów zespołu czterech dostało zadanie: opowiedzieć o Mariupolu. Premiera odbyła się 16 września na scenie Zakarpackiego Teatru Muzyczno-Dramatycznego. Rozmawialiśmy dwa dni później. Olena opowiadała, że teatr, który wznowili w Użhorodzie, leczy ich z tamtych przeżyć i daje siłę. Że teatr niesie słowo ukraińskie - a słowo to ich zbroja. Właśnie przygotowywali się do kolejnego z wyjazdów, podczas których prezentują „Mariupolską dramę” w miastach zachodniej Ukrainy. Olena wyszła z akademika, żeby przez kamerę pokazać mi Użhorod. Miała na sobie ciepłą bluzę, ale na zewnątrz świeciło słońce, a drzewa wciąż były zielone. Powiedziała:

- Nasze życia zostały podzielone na dwie części. Tam można było marzyć, planować, normalnie żyć. Tu nie mamy niczego, oprócz siebie nawzajem i naszej profesji. Zrozumiałam, że to będzie mój front. Chcę, żeby ta wiadomość dotarła do ludzi: że trzeba dawać sobie radę w tym, co się dzieje wokół. Że nie ma różnicy w rzeczach materialnych, żeby tylko schronić życie. Żeby pamiętać, co się stało, żeby o tym opowiadać. Mówić i krzyczeć o niektórych z licznych tragedii. I pokazać, że po tym wszystkim można jeszcze żyć, że trzeba dalej żyć.

Julia Kalęba

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.